Kidd

Miłość pachnąca miodem. Recenzja "Sekretnego życia pszczół" Sue Monk Kidd

18:11

Kto z nas nie marzył o swoim idealnym miejscu na ziemi? Miejscu, w którym niepodzielnie panuje miłość, dobroć i pokój? Gdzie wszyscy są sobie bardzo bliscy, wspierają się w trudnych momentach życia i podają pomocną dłoń, gdy nie mamy już sił dłużej iść przed siebie? Kto nie rozmyślał o domu, dodającym odwagi, leczącym wszystkie duchowe zranienia, uczącym wiecznej pogody ducha? Takie właśnie miejsce wykreowała Sue Monk Kidd, obdarzając tym samym dużą dawką pozytywnej energii nie tylko główną bohaterkę książki, ale także jej czytelników.

Lily Owens żyje na plantacji brzoskwiń wraz ze swoim ojcem-tyranem, stosującym metody wychowawcze rodem ze średniowiecza oraz ukochaną służącą, Rosaleen, od wielu lat zastępującą jej matkę. Pewnego dnia, pod wpływem silnych emocji,narastającego poczucia winy i niezrozumienia, dziewczyna postanawia uciec z domu, by poszukać prawdy o przeszłości swojej rodziny. Wykorzystując wskazówkę znalezioną na odwrocie tajemniczego obrazka z Czarną Madonną, udaje się do Tiburtonu, gdzie znajduje schronienie w domu trzech, sprawiających wrażenie niezrównoważonych psychicznie, sióstr, zajmujących się prowadzeniem pasieki. Pod opiekuńczymi skrzydłami kobiet dziewczynka odzyskuje pewność siebie i zyskuje poczucie własnej wartości.

"Sekretne życie pszczół" to książka, którą czyta się bardzo szybko i przyjemnie. Powieść zabiera nas do Karoliny Południowej i pozwala poczuć klimat amerykańskiej prowincji. Lektura tej książki to takie krótkie wakacje wśród pszczół, beztroska pachnąca miodem, sielanka... Która nieoczekiwanie okazuje się złudzeniem. Początkowo czytelnik ma wrażenie, że nic nie jest w stanie go w tej książce zadziwić, że jest to jedna z tych typowych, amerykańskich powieści pisanych "ku pokrzepieniu serc". A jednak! Powieść ta zadziwia niemal na każdym kroku. Kiedy wydaje się, że w książce za wiele jest optymizmu, a poziom słodyczy staje się nie do zniesienia, stajemy się świadkami nieoczekiwanych okoliczności. Po przeżyciu beztroskich chwil szczęścia, musimy stawić czoła osobistym tragediom. Zmierzyć się z trudnymi decyzjami innych oraz prawdą. Prawdą o tych, na których zależy nam najbardziej.

Szczególną cechą świata jest to, że kręci się dalej bez względu na to, jakie spotykają nas nieszczęścia.

To, co zachwyca w tej książce to postacie. Bohaterowie tak cudownie różni i barwni, szaleni, źli, dobrzy, pogubieni... A wszyscy wpisani w bieżącą sytuację polityczną w kraju (prawa wyborcze wywalczone przez Murzynów), która na swój sposób kieruje ich losami. Największą sympatię budzą oczywiście trzy czarnoskóre siostry, z których każda tak znacząco różni się od drugiej. Ale to, co je łączy to wielka miłość, przezwyciężająca każdą przeszkodę. Kobietom udało się stworzyć miejsce idealne, w którym żyją w zgodzie z naturą, niemal według tych samych zasad, jakimi kierują się pszczoły. Tytuł nabiera metaforycznego znaczenia. W tym przypadku pszczołami wcale nie są zwierzęta, ale wspólnota kobiet, otaczająca się nawzajem troską i ciepłem, żyjąca i pracująca razem, wspólnie dzieląca chwile radości i smutku.

Czy wiesz, że w jednym z eskimoskich języków są trzydzieści dwa słowa oznaczające miłość?- powiedziała August. - A my mamy tylko to jedno. Jesteśmy tacy ograniczeni.
Pszczoły Miodne, Pszczoły, Gałąź, Pszczeli Rój, Owadów
Najpiękniejsze jest jednak krzepiące przesłanie "Sekretnego życia pszczół". To niezwykle pocieszająca książka o sile miłości i sekretnej mocy kobiet. Naprawdę znakomita na wszystkie momenty zwątpienia, chwile, kiedy nam jest ciężko, a świat wydaje się taki zły. Powieść porusza niezwykle ważne tematy dorastania, poszukiwania własnej tożsamości, ale również godzenia się z przeszłością, która tak bardzo nas rani. "Sekretne życie pszczół" uczy wiary i nadziei na lepsze jutro bez względu na wszystko. Mówi, że zmiana jest zawsze możliwa, a każdą ranę zaleczyć można miłością... i odrobiną miodu. Miód jest przecież dobry na wszystko.


Książniczka

Gorzkie powroty w "Idź, postaw wartownika" Harper Lee

18:00

Odkąd tylko "Idź, postaw wartownika" zagościło na półkach księgarni, byłam pewna, że przeczytanie tej pozycji jest tylko kwestią czasu. Nie mogło być inaczej. Ja- absolutnie zachwycona "Zabić drozda", czyli moim zdaniem wybitną, niezwykłą książką, pretendującą do miana arcydzieła, postanowiłam powrócić do Maycomb, z którym czułam się w pewien sposób związana i, które swojego czasu dostarczyło mi tylu uniesień i wzruszeń.

Jak się okazało, nie tylko ja powracałam do Maycomb. Do swojego rodzinnego miasta z dalekiego Nowego Yorku nadciągała także Jean Louise, którą ze znanym nam z "Zabić drozda" Skautem łączy tylko godny pozazdroszczenia talent do wpadania w tarapaty oraz odrobina szaleństwa, na prowincji nie zawsze znajdująca zrozumienie. Młoda, dorastająca kobieta powraca do domu z wielkiego miasta, ale tam nic już nie jest takie samo. Stary dom został sprzedany, ojciec zmaga się z ciężką chorobę, która z silnego, niezłomnego, krzepkiego człowieka uczyniła go zniedołężniałym staruszkiem, Henry z towarzysza zabaw wyrósł na obiecującego prawnika i liczy na to, że ich przyjaźń wkrótce uda mu się przekuć w coś więcej. Ale, co najważniejsze, w małym, prowincjonalnym Maycomb wieje wiatr wielkich zmian. W Ameryce Murzyni ubiegają się o prawa obywatelskie, prężnie działają organizacje walczące o godność czarnoskórych, ruch staje się coraz silniejszy i zyskuje liczbę nowych zwolenników na Północy. Ale mieszkańcy Południa nie potrafią się z tym pogodzić, boją się o swoją pozycję, zamykają się w schematach, stereotypach, przyzwyczajeniach... Rośnie napięcie między obiema stronami- to widać na pierwszy rzut oka. Rozgrywa się przecież ostateczne starcie, które zadecyduje o przyszłości nie tylko Alabamy, ale także całych Stanów Zjednoczonych.
Uprzedzenie- to brudne słowo- oraz wiara- słowo jakże czyste- mają ze sobą coś wspólnego: zaczynają się tam, gdzie kończy się rozum.
"Idź, postaw wartownika" to książka o gorzkich, rozczarowujących powrotach. To także opowieść o konfrontacji przeszłości z teraźniejszością. Główna bohaterka wciąż poszukuje prawdy o sobie i swoich bliskich. Poszukuje także autorytetu, drogowskazu, wskazówki, zgodnie z którą mogłaby zacząć żyć. Tak, jak Jean Louise, każdy z nas, wkraczając w dorosłość musi zmierzyć się z tym, co było, by otworzyć nową kartę swojego życia. Coś, co niegdyś wydawało się Idyllą, mistyczne miejsce dzieciństwa w końcu przestaje istnieć. Nie ma już powrotu do tego, co przeminęło- pozostają tylko wspomnienia.
Wyspą każdego człowieka, Jean Louise, jego wartownikiem, jest sumienie.
 Harper Lee w swojej powieści rozprawia się także z tym, co w nas najgorsze. Z naszym ograniczeniem, zakotwiczeniem w głupocie, egoizmie, nieumiejętności dostrzeżenia innych ludzi, gdy w grę wchodzą nasze interesy. Uprzedzenie to to, co nami steruje, wiąże nam ręce, sieje niepokój. My, ludzie, jesteśmy spętani naszymi uprzedzeniami, które często nie posiadają żadnego uzasadnienia. Budujemy mury ot tak, bez powodu. A nader wszystko boimy się zmian, nawet jeśli są one konieczne.

Niewątpliwie, "Idź, postaw ratownika" porusza tematy ważne. Całkiem dużo znajdziemy w niej o dojrzewaniu, dorastaniu, młodzieńczej miłości czy relacjach ojca z córką. Mnie jednak powieść ta rozczarowała. I to na dwa sposoby. Tak, jak Jean Louise, rozczarowało mnie to, co zastałam w mieście, rozczarowali mnie jej bliscy: Henry czy Atticus, który w "Zabić drozda" urósł do rangi bohatera, herosa, boga... "Idź, postaw wartownika" ściągnęło mnie na ziemię. Nie ma Arkadii, nie ma ludzi idealnych, nie ma miłości, z której nie dałoby się zrezygnować. Kolejne rozczarowanie przyniosła mi sama budowa powieści. Całość okazała się niezbyt przemyślana, nazwałabym tę książkę raczej przemielonym miszmaszem. Trochę o prawach czarnoskórych, trochę o miłości, trochę o rodzinie... Wszystko i nic. Wszystkiego za dużo. Za dużo wspomnień. Czasami chciałoby się, żeby książka zaczęła wreszcie żyć własnym życiem, ale ona umiera zanim rozwija skrzydła.

Mimo wszystko, zachęcam do lektury wszystkich wiernych czytelników "Zabić drozda", którzy chcieliby powrócić do Maycomb i nie boją się rozczarowań.

LBA

LBA- kolejny odcinek

08:49


 Sama nie wiem, który to już raz podchodzę do LBA, nie potrafię sobie jednak przypomnieć, kiedy byłam nominowana po raz ostatni. Czyżby rzeczywiście osiem miesięcy temu? Nominacja cieszy za każdym razem (chyba że terminy gonią, blog zarasta krzaczorami, a ty przechodzisz załamanie nerwowe, bo zdajesz sobie sprawę, że w tym tygodniu z recenzji znowu nici- znam to z autopsji). Na szczęście nie jestem w tej sytuacji i ze spokojnym sercem odpowiem dziś na kolejny zestawik pytań, tym razem od Kasi (w blogsferze znanej jako Katherine Herondale).

  1.  Po jaki gatunek literacki najchętniej sięgasz?  
    Cóż, naprawdę trudno odpowiedzieć mi na to pytanie. Tak samo zresztą, jak na: "Jaka jest Twoja ulubiona powieść?". Książki, które czytam nie są wcale gatunkowo jednorodne (co można zauważyć, patrząc na spis moich blogowych recenzji). Myślę, że gatunki nie powinny ograniczać czytelnika i, że w każdej odmianie znajdziemy dzieła bardzo dobre czy też wybitne. Mogę za to z łatwością powiedzieć po jakie powieści sięgam NAJCZĘŚCIEJ. Są to przeważnie obyczajówki, lubię także książki z historycznym tłem, biografie. Ale to wcale nie znaczy, że pogardzę dobrym kryminałem, reportażem czy młodzieżówką. Na dalekiej drodze do "zaprzyjaźnienia" jestem za to z takimi gatunkami, jak New Adult czy Young Adult, ale wynika to chyba z ich nieznajomości.
    Stos Książek, Vintage Books, Książka, Książek, Stary
  2.  Czym kierujesz się przy wyborze książki - okładką, tytułem, opisem z tyłu, czy może jeszcze czymś innym?
    Wszystkim po trochu. Ciekawa, intrygująca okładka na pewno zachęca. Tak samo nieoczywisty tytuł. Potem odruchowo zerkam na tył i czytam opis (choć czasem łatwo się na nim przejechać), oczywiście zwracam uwagę także na zamieszczone tam rekomendacje pochodzące z poważanych, zagranicznych i polskich gazet oraz opinie znanych mi autorytetów. Zazwyczaj korzystam także z metody na chybił trafił. To znaczy otwieram powieść na przypadkowej stronie i po prostu czytam, próbuję, smakuję...
  3. Co uważasz za największe ograniczenie ludzi?
    Uważam, że największe ograniczenia ludzkość nakłada na siebie sama, posługując się stereotypami i nie będąc w stanie wyrwać się z określonego modelu myślenia. To my tworzymy swoje ograniczenia. To my budujemy ściany, mosty, bariery nie do przebycia... Dlatego cieszę się, że niektórzy ludzie są na tyle odważni, by je pokonywać.
  4.  Czy masz bohatera literackiego, który zainspirował Cię do jakiejś zmiany?
    Raczej nie przypominam sobie konkretnego, ale nie ulega wątpliwości, że książki, które czytamy, inspirują nas i motywują do działania. Oraz oczywiście podwyższają naszą świadomość pewnych spraw.
  5. Masz ulubioną książkową parę?
    Mistrz i Małgorzata. Zdecydowanie.
  6.  Wolisz trylogie i serie, czy powieści jednotomowe?
    Raczej jestem zwolenniczką powieści jednotomowych. Są "bezpieczne", ponieważ nie prowadzą do rozczarowań. Nie wiem dlaczego, ale kontynuacje zwykle są dużo słabsze od pierwszej części, a niektóre można nawet nazwać zupełnym niewypałem. Choć nie ukrywam, mam jedną serię, której pozostaję wierna mimo upływu lat- Jeżycjadę Małgorzaty Musierowicz. W tym przypadku jestem nawet w stanie znieść wszelkie niedoskonałości kolejnych kontynuacji.
  7. Czy wiesz już, co będziesz robić w przyszłości? Wiążesz ją w jakiś sposób z pisaniem/literaturą?Nie mam pojęcia, co mnie czeka w przyszłości. Literatura jako sposób na życie? Zobaczymy.Maszyna Do Pisania, Książka, Notatnik, Papieru, Piśmie
  8.  Jesteś w stanie czytać kilka książek jednocześnie, czy zaczynasz czytać kolejną po skończeniu pierwszej?
    Oczywiście, bardzo często czytam kilka książek naraz, choć niekiedy metoda ta okazuje się zgubna. Zwłaszcza kiedy tematy obu dzieł są do siebie zbliżone. Wtedy niezwykle łatwo pomieszać wątki.
  9. Nie przeszkadza Ci sięgnięcie po książkę po obejrzeniu jej ekranizacji? Często tak robisz?
    Jestem jedną z nielicznych osób, u których obejrzenie ekranizacji przed lekturą książki w niczym absolutnie nie przeszkadza. Miałam nawet sytuację, kiedy okazało się to niezwykle pomocne, ponieważ znając z filmu zarys fabuły nie zniechęciłam się po przeczytaniu pierwszych kart powieści ("Atlas chmur").
  10. Lubisz poezję? Masz ulubiony wiersz albo autora?Uwielbiam poezję. Wymienianie ulubionych utworów zajęłoby zdecydowanie za dużo miejsca, dlatego ograniczę się do kilku twórców. Szymborska, Poświatowska, Norwid, Herbert, Staff,  Różewicz... Róża, Książki, Poezja, Biały, Różowy, Przetargu
  11. Oglądasz jakieś seriale?Niestety, seriale raczej nie są dla mnie...

A teraz pora na moje pytania:

1. Jakie są Twoje czytelnicze plany na wakacje?
2. Jakie jest Twoje ostatnie literackie rozczarowanie?
3. Ebooki czy książki w wersji papierowej?
4. Gdybyś mogła wyjechać w miejsce akcji którejś ze swoich ulubionych książek, dokąd byś się wybrała?
5. Na jaką premierę filmową czekasz z niecierpliwością?
6. W przyszłości widzisz siebie jako...
7. Pięć marzeń, które bardzo, ale to bardzo chciałabyś spełnić.
8. Morze czy góry?
9. Co najbardziej lubisz w blogowaniu?
10. Jakie masz plany, marzenia, aspiracje związane z prowadzeniem bloga?
11. Czy przeczytałaś kiedyś książkę, która diametralnie zmieniła Twoje spojrzenie na pewne kwestie?

Nominuję:
http://mysli-zaczytanej.blogspot.com/
http://nieuleczalnyksiazkoholizm.blogspot.com/
http://bookocholic.blogspot.com/
http://booksofmeworld.blogspot.com/
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/




Książniczka

Mozaika ludzkich dusz w "Atlasie chmur" Davida Mitchella

17:28

Sześć różnych, starannie utkanych historii osadzonych w całkowicie odmiennych realiach. Sześciu niezwykłych bohaterów rzuconych na głęboką wodę czasów, w jakich przyszło im żyć. Sześć na pierwszy rzut oka niepowiązanych ze sobą wątków, które jednak łączy nieuchwytna, do końca nieodgadniona więź. Taki jest właśnie "Atlas chmur" Davida Mitchella- książka, która intryguje i przywiązuje do siebie czytelnika na wiele długich godzin. Książka, w której drzemie wielka tajemnica, która wcale nie kończy się wraz z ostatnią stroną, ale trwa w nieskończoność.

"Atlas chmur" to niewątpliwie najbardziej nietypowa i wymykająca się wszelkiej kwalifikacji powieść, jaką przeczytałam w ostatnim czasie. Wzbudza ciekawość już podczas analizy spisu treści. No bo w jakiej "normalnej" książce rozdziały porozrzucane się według starannie przemyślanego szablonu (który w wersji numerycznej prezentuje się mniej więcej tak: 1, 2, 3, 4, 5, 6, 5, 4, 3, 2, 1)? Która książka zaczyna się przerwaną wpół historią, której zakończenia czytelnik dowie się dopiero pod koniec lektury? Ta właśnie nieszablonowość w planie powieści automatycznie popycha do działania, staje się impulsem do otworzenia książki i zgłębienia się w jej świat. O, pardon! Światy.

No więc otwieramy książkę i... mamy ochotę czym prędzej ją zamknąć. Przynajmniej ja tak miałam. Po przeczytaniu pierwszej strony byłam pewna, że to nie dla mnie, że "Atlas chmur" mnie przerasta. Dlaczego? Ponieważ w pierwszym rozdziale króluje inwersja. Inwersja tak nieznośna, uciążliwa, choć zarazem piękna, że zanim dochodziłam do końca zdania, zapominałam, o czym w nim była mowa. A na domiar złego każde wypowiedzenie naszpikowane było ciężkostrawnymi archaizmami rodem z XIX wieku. W moim przypadku musiało przeminąć 50 stron, by męka przedzierania się przez następne karty powieści nabrała uroku, a piękno zostało dostrzeżone przez umęczony umysł. Od tej chwili za nic w świecie nie byłabym w stanie odłożyć "Atlasu chmur". Szczerze mówiąc, dla niego byłabym gotowa zrezygnować z edukacji, która stała się istotną przeszkodą w odbywaniu podróży w czasie i przestrzeni.

Fabuła, oto klucz do udanej powieści. A co jeśli nie ma jednej spójnej historii, jednego związku przyczynowo-skutkowego, toczącego się od punktu A do Y? Wtedy możemy być pewni, że czytamy "Atlas chmur". Po początkowej lekturze Dziennika Pacyficznego niejakiego Adama Ewinga, przemierzającego bezkresny Ocean, przenosimy się do Belgii okresu międzywojennego, gdzie utalentowany i nie mniej świadomy swych zdolności, Robert Frobisher podejmuje próbę szybkiego wzbogacenia się. Następnie poznajemy historię młodej, ambitnej dziennikarki z Buenas Yerbas, która w latach 60. wpada na trop inwestycji, godzącej w bezpieczeństwo mieszkańców miasta. Potem nasza podróż prowadzi przez początek XXI wieku, czas państwa Korporacji i okres po upadku cywilizacji, by znów cofnąć się do punktu wyjścia. Adama Ewinga i jego powrotu do domu.

To niesamowite, jak autor "Atlasu chmur" potrafi bawić się formą, mieszać gatunki (książka nie jest pod tym względem spójna), stylami literackimi, takimi jak powieść epistolarna, dziennik czy klasyczne opowiadanie. Książka jest także mieszanką różnych nastrojów: przejmującego smutku, emanującego z historii Frobishera, dreszczyku emocji w wątku Luisy Rey czy nieopanowanej wesołości, towarzyszącej humorystycznej wstawce Cavendisha. To, co jednak wzbudza największy podziw, to język. Barwny i w pełni dostosowany do przedstawianych realiów. 

Dusze przemierzają wieki, jak chmury przemierzają niebo i choć kształt chmury, ani barwa, ani wielkość nigdy takie same nie zostają, ciągle pozostaje chmurą.
Choć podróż wiedzie przez różne epoki, nasi bohaterowie słyszą nawzajem swoje głosy. W pewnych momentach swojego życia napotykają na swoje ślady, strzępki przeżyć i poczynań, bardzo odległe echa zamierzchłych czasów. Myślę, że w tym właśnie drzemie sens całej powieści. Choć nasze losy przeplatają się, toczą w zupełnie różnych realiach, czasach, miejscach świata, to poprzez swoje życie mamy wpływ na byt innych. To, co robimy dziś- jutro, za tydzień czy za sto lat może odmienić rzeczywistość kogoś innego w mniej lub bardziej oczywisty sposób. "Atlas chmur" jednak nie jest książką jednej właściwej interpretacji. Pozostawia czytelnikowi pełną swobodę, niczego nie wyjaśnia i niczego nie dopowiada.

Kolejna wojna zawsze się zbliża, Robercie. Nikt ich nigdy do końca nie gasi. A co jest iskrą, od której wybucha? Żądza władzy, centralna siła natury ludzkiej.
"Atlas chmur" to także ponura refleksja nad naturą człowieka. Pełno w niej postaci zdominowanych przez żądzę zysku, chorobliwie zachłannych i ponad wszystko pragnących władzy. Dokąd prowadzi droga ludzkości, która w imię posiadania i rządzenia jest gotowa odrzucić wszelkie wartości i idee. Powieść udziela nam odpowiedzi. Do państwa, w którym wartością duszy jest dolar, a potem... do Wielkiego Upadku, po którym spodlona ludzkość nie jest już w stanie osiągnąć poprzedniego stanu rzeczy.

Dla mnie jednak książka Davida Mitchella to przede wszystkim orędzie nadziei. Autor przedstawia alternatywny bieg historii, ale swoją opowieść kończy w punkcie wyjścia. My, ludzie, wszystko jeszcze możemy zmienić. Musimy tylko zawzięcie i z poświęceniem walczyć o dobro, prawdę i piękno, jak to robią bohaterowie "Atlasu chmur".

I dopiero, gdy wydasz śmiertelne tchnienie, pojmiesz, że żywot twój więcej nie znaczył niźli kropla w nieskończonym oceanie! Lecz czymże jest każdy ocean jeśli nie morzem kropel?

DecoMorreno

DecoMorreno, czyli dlaczego w internecie zapachniało kakao?

20:43

Szczerze powiedziawszy, nie pamiętam, by w ostatnich latach wokół jakiejkolwiek książki zrobił się taki medialny szum, jak wokół "Najwyższej jakości" autorstwa powszechnie cenionego, hiszpańskiego pisarza Cacao DecoMorreno. Trudno wyzbyć się wrażenia, że jest ona po prostu wszechobecna. Wszędzie jej pełno- na Lubimy Czytać, Facebooku, Wykopie i Instagramie. Wystarczy wspomnieć, że dobrze znane nazwisko autora stało się w ostatnim czasie najczęstszą poszukiwaną frazą na literę "d" wyszukiwarki Google. Bez dwóch zdań powieść okazała się czytelniczym objawieniem 2016 roku i z pewnością pozostanie w pamięci szerokiego grona czytelników na wiele długich lat.

Nie czytaliście jeszcze tej pozycji, ale nazwisko autora brzmi dziwnie znajomo? Otwórzcie jedną z kuchennych szafek, a całkiem możliwe, że zobaczycie to:
Choć naprawdę trudno w to uwierzyć w całym zamieszaniu chodzi o... kakao. To wszystko podsumować można właściwie jednym jedynym słowem. Internet. To dzięki niemu (czy też, jeśli ktoś woli, przez niego) taki trolling jest możliwy. "Najwyższa jakość", wydana nakładem wydawnictwa Extra Ciemne, ma już nawet swoją stronę na Lubimy Czytać (o dziwo książka doczekała się sporej liczby recenzji i ocen). 
Ale karuzela kakaowej pomysłowości wcale się na tym nie kończy. "Egzemplarze powieści" są już dostępne na dziale książkowym sklepu Piotr i Paweł.

A wszystko zaczęło się całkiem niewinnie od facebookowego posta internautki, która zauważyła podobieństwo opakowania popularnego kakao do okładki książki. Spostrzeżenie podchwycili inni i proszę. Kakao stało się prawdziwym hitem internetu i jedną z najlepiej ocenianych książek LC. Jak widać, powieści wcale nie trzeba pisać... ;)

Po tym chyba już nic nie jest w stanie mnie zdziwić.

Książniczka

Wyżyny osobliwości, czyli o "Sklepach cynamonowych" Bruna Schulza

19:48

Adela wracała w świetliste poranki, jak Pamona z ognia dnia rozżagwionego, wysypując z koszyka barwną urodę słońca (...); a obok tej czystej poezji owoców wyładowywała nabrzmiałe siłą i pożywnością płaty mięsa z klawiaturą żeber cielęcych, wodorosty jarzyn, niby zabite głowonogi i meduzy- surowy materiał obiadu o smaku jeszcze nieuformowanym i jałowym, wegetatywne i telluryczne ingrediencje obiadu o zapachu dzikim i polnym. 
 I tym, jakże obiecującym fragmentem Schulzowej prozy (prozy?!) chciałabym zacząć moją recenzję "Sklepów cynamonowych", która, obawiam się tego szczerze, po raz kolejny nie będzie recenzją, a raczej zbiorem luźnych i obrzydliwie subiektywnych przemyśleń na temat tego dzieła. Pierwsze spotkanie z panem Schulzem miało miejsce w tym roku i już od pierwszej strony, ba, od pierwszego zdania wiedziałam, że czytam coś absolutnie wyjątkowego. Twórczość Bruna to właściwie zbiór słówek i wyniosłych, majestatycznych słów (patrz: "telluryczne") zestawionych ze sobą w różne, dziwne konstelacje i nieprzewidywalne zbiory. Albo się to pokocha, albo znienawidzi, ale nigdy nie pozostanie się obojętnym wobec "klawiatur żeber" czy "wodorostów jarzyn".

"Sklepy cynamonowe" to zbiór opowiadań, których akcja toczy się w małym, galicyjskim miasteczku (często jest ono utożsamiane z rodzinną miejscowością autora, czyli Drohobyczem). Narrator to młody chłopiec, który otaczającą rzeczywistość przedstawia w sposób niemal całkowicie wyzbyty realizmu. Tak, jakby wszystko wokół niego zostało poddane licznym modyfikacjom, przepuszczone przez filtr dziecięcej, niczym nieskrępowanej wyobraźni, wcielone do świata skojarzeń i niekończących się porównań. Miasteczkowa rzeczywistość zostaje pozbawiona wszelkich znamion normalności, przybierając jednocześnie kształt sennego marzenia, w którym to, co martwe ożywa, to, co szare rozprasza milionem barw, a to, co zwykłe i znane- zaczyna budzić zachwyt. Świat staje się jaskrawy, przerysowany, obraz- tak wyrazisty, że powoduje niepokój czytelnika. A wszystko to, choć z technicznego punktu widzenia pisane jest prozą, stwarza wrażenie dziwnej poetyckości. Nic dziwnego, że w języku narracji aż roi się od ożywień, personifikacji i zapierających dech w piersiach (przynajmniej moich) metafor. Proza Schulza to dobrze doprawiony kawał tekstu, który bombarduje nas milionami smaków, zapachów i, oczywiście, obrazów. To może urzec, ale może również przyprawić o zawrót głowy.

W świecie Schulza nie ma pojedynczych przykładów. Wszystko jest uniwersalne, ogólne, powszechne. Adela nie jest tylko książkową Adela, ale także NASZĄ Adelą. Ojciec jest zawsze Ojcem, bez względu na to, czy jesteśmy z nim spokrewnieni, czy też nie. A miasteczko? Miasteczko to labirynt, w którym odnajdujemy i gubimy swoje drogi. To miejsce, które kpi z naszych planów, a jednocześnie podaje nam pomocną dłoń. Nasze miasta też takie są, prawda?

To, co uderza podczas lektury "Sklepów cynamonowych" to z pewnością również wszechobecna tajemniczość. Nasz narrator nie stroni od mrocznych miejsc. Wręcz przeciwnie. Z wielką chęcią się w nie zapuszcza, bez zastanowienia wyrusza w nieznane, bada niesprawdzone przez nikogo szlaki. Wszystko, co wydaje mu się intrygujące, jak chociażby tytułowe Sklepy Cynamonowe, przyciąga go, jak magnes. Nie jest w stanie z tym walczyć.

Jak srebrne astrolabium niebo otwierało w tę noc czarodziejską mechanizm wnętrza i ukazywało w nieskończonych ewolucjach złocistą matematykę swych kół i trybów.
"Sklepy cynamonowe" to dzieło, które nie podlega żadnym kryteriom oceny. Schulz wzniósł się w nim na wyżyny osobliwości, osiągając stopień inności, z którym nigdy wcześniej się nie spotkałam. A mimo to jest w tych opowiadaniach coś elektryzującego, przyciągającego. "Sklepy cynamonowe" mają czytelnikowi wiele do zaoferowania. Są niezapomnianą podróżą w świat niepokojąco wyraźnych cieni i świecących ciemności. W zamian wymagają tylko jednego. Żeby nie próbować wszystkiego zrozumieć. 

animowane

Krótki przewodnik po filmach Disneya #1: "101 Dalmatyńczyków"

19:00

Całkiem niedawno wpadłam na genialny pomysł. W ramach urozmaicenia tematyki bloga postanowiłam poprzeplatać recenzje książek i filmów tekstami o czymś, o czym mogę mówić całymi godzinami i co jest mi szczególnie bliskie od najmłodszych lat. O filmach wujka Disneya. Kto nie wychował się na tych produkcjach? Kto nie uronił ani jednej łzy? Kto podczas oglądania ani razu głośno się nie roześmiał? Kto nie nucił piosenek śpiewanych przez księżniczki, rycerzy, książąt, złodziejaszków, tajemnicze stwory, potwory i masę innych postaci, które od kilkudziesięciu lat przewijają się przez kolejne filmy? Chyba nie ma takiej osoby. I właśnie dlatego produkcje Disneya są absolutnym fenomenem. Czymś, co tkwi w nas mimo upływu lat. Czymś, co bawi dziecko, nastolatka, dorosłego i staruszka. Czymś, za czym może czasem nieświadomie tęsknimy.



Kiedy zaplanowałam już cykl poświęcony Disneyowi, myślałam, że jestem szalenie oryginalna. Potem jednak rozejrzałam się trochę i... niestety, nie jestem. Jak to jest możliwe, że w tylu głowach naraz rodzą się podobne pomysły? Że spośród tylu tematów wybieramy akurat ten sam? To się chyba nazywa pokrewieństwo dusz. :) Dobrze, że nie kierował mną konformizm. Konformizm to jedna z tych rzeczy, na które mam ciężką alergię.
Początkowo cykl miał mieć formę TOP 5 albo TOP 10, ale nie wypaliło. W moim przypadku zamknięcie się w pięciu ulubionych filmach jest po prostu niemożliwe. Więc spore grono ulubieńców podzieliłam na kilka (kilkanaście?!) tur.

Ale nie przedłużając, zaczynajmy! Dziś pora na:

101 Dalmatyńczyków


Nie mam pojęcia, dlaczego zaczynam właśnie od tej "bajki". Może dlatego, że jest bardzo często pomijana we wszelkiego rodzaju zestawieniach. Nigdy jeszcze na pytanie: "Który film Disneya lubisz najbardziej?" nie otrzymałam odpowiedzi: "101 Dalmatyńczyków". Za to często słyszę, że pozycja ta specjalnie daną osobę nie interesowała, więc tak się jakoś złożyło, że nigdy nie została przez nią obejrzana. Osobiście czuję do "Dalmatyńczyków" wielką sympatię. Były czasy (bardzo zresztą zamierzchłe), kiedy wprost katowałam tę bajkę, oglądając ją niemal dzień w dzień.

Jest to jedna z tych animacji, których głównymi bohaterami są zwierzęta, choć delikatnie uczłowieczone. Wszystko zaczyna się, gdy pewien właściciel dalmatyńczyka podczas spaceru w parku poznaje piękną kobietę ("całkiem przypadkiem" posiadającą psa tej samej rasy). Jak się okazuje zarówno pupile, jak i ich właściciele szybko się w sobie zakochują i postanawiają odtąd razem kroczyć przez życie. Początkowo wszystko układa się pomyślnie. Na świat przychodzą małe dalmatyńczyki i cała rodzinka pędzi spokojne, radosne życie w domku na zacisznych przedmieściach dużego miasta. Wkrótce jednak szczenięta zostają skradzione. Odtąd cała rodzina oddaje się poszukiwaniom, a sprawa kradzieży staje się punktem wyjścia do szeregu nieoczekiwanych zdarzeń, zabawnych sytuacji i perypetii.


Pisząc o tym filmie, nie sposób nie wspomnieć o postaci, którą zna chyba każdy. Pewnej niesamowicie charakterystycznej, ekscentrycznej wielbicielce futer, bez przerwy palącej długie papierosy, czyli Cruelli de Mon. Moim zdaniem jest to jedna z najbardziej intrygujących, bajkowych antybohaterek, wcielenie wszystkich możliwych negatywnych cech (z ciężkim nałogiem włącznie). Właściwie równie dobrze ten film mógłby się nazywać "Cruella de Mon", ponieważ to ona gra w nim pierwsze skrzypce i jest duchem sprawczym zdarzeń. Choć z pewnością w większości nie budzi pozytywnych emocji (w tym przypadku jestem odmieńcem), to jednocześnie wzbudza zainteresowanie. Bez niej ten film nie byłby już tak barwny i wyjątkowy. Cruella de Mon jest przecież jedyna w swoim rodzaju i nie wiem, czy w jakiejkolwiek innej bajce powstała tak idealnie wykreowana antybohaterka.


"101 Dalmatyńczyków" to klasyczny film Disneya. Widz znajdzie w nim sporą dawkę miłości, przyjaźni, oddania i ciepła. Co prawda wymienione wartości zostaną zrównoważone przez chciwość, chęć zysku i "paskudny charakterek" Cruelli de Mon, ale koniec końców wszystko, co złe zostanie napiętnowane i pokonane. I tak niech zostanie! ;)

film

Starcie bohaterów, czyli recenzja kolejnej części "Kapitana Ameryki"

19:44

Choć początkowo zupełnie się na to nie zanosiło, rok temu stałam się gorącą zwolenniczką filmów Marvela, zmieniając tym samym diametralnie swoje poprzednie stanowisko. I teraz z własnego doświadczenia mogę powiedzieć, że jeżeli ktoś twierdzi uparcie, iż produkcje te są wyjątkowo słabymi wytworami kultury niskiej, to znaczy, że jeszcze ich nie oglądał. Wbrew pozorom mają widzowi do zaoferowania całkiem sporo, a nieraz nawet znacznie więcej niż inne dzieła wpuszczane do kin, dla zadowolenia gustów szeroko pojętych mas. 
 Tak więc nie powinno nikogo dziwić, że razem z innymi ludźmi tłumnie zmierzającymi do kin ("Kapitan" już po 19 dniach okazał się kasowym hitem tego roku), postanowiłam jeszcze raz zagłębić się w świat ulubionych bohaterów. I zdecydowanie tego nie żałuję! Ten film to skuteczny sposób na miłe spędzenie wieczoru w naprawę doborowym towarzystwie. Na ekranie widzimy takie gwiazdy, jak nieprzyzwoicie przystojny Chris Evans, czarująca, aczkolwiek zaskakująco niebezpieczna Scarlett Johansson czy Robert Downey Jr., którego po prostu nie lubić się nie da. 

W filmie zostaje przedstawiona tematyka, której darmo szukać w poprzednich odsłonach. To, co wcześniej skutecznie było pomijane i zamiatane pod dywan, by nie psuć efektu, w "Kapitanie Ameryce" przedstawiono w pełnej okazałości. Czy Avengersi rzeczywiście są błogosławieństwem dla mieszkańców globu? Te pytanie właściwie napędza akcję filmu, od niego wszystko się zaczyna. Nasi bohaterowie wielokrotnie już zdołali popisać się odwagą i uratować świat..., zostawiając jednocześnie za sobą setki niewinnych ofiar. Każdej ich interwencji towarzyszyła śmierć ludzi. Bohaterowie też popełniają błędy, ale cena dla wielu okazała się zbyt duża. W końcu ONZ zaproponowało objęcie Avengers ścisłą kontrolą, by nie dopuścić do kolejnej tragedii. W razie nieprzyjęcia tej propozycji, postacie byłyby zmuszone zawiesić swoją działalność i przejść do stanu bohaterskiego niebytu. I tutaj pojawia się problem, gdyż nie każdemu rezygnacja z autonomii jest na rękę. Rozpad wśród Avengers okazuje się zatem nieunikniony, a nieoczekiwany splot okoliczności prowadzi do konfrontacji. Kapitan Ameryka i Iron Man stają po dwóch stronach barykady.

To, co przemawia za filmem to niezwykle rozbudowana fabuła, która właściwie nie ma słabych momentów (może z wyjątkiem delikatnie drażniących, ckliwych rozmówek Wandy i Visiona). Zdecydowanie zachwycają błyskotliwe, pozbawione sztuczności dialogi. Widz właściwie nie ma szansy, by się znudzić. Zwroty akcji, liczne pojedynki i nowe fakty przyprawiają o zawrót głowy. A kiedy wydaje się, że wszystko zmierza w kierunku przewidywalności, twórcy wyciągają z rękawa kolejnego asa, którym niewątpliwie jest wprowadzenie postaci Spider-Mana. I muszę przyznać, iż ten, wydawałoby się, karkołomny zabieg przynosi nieoczekiwane efekty. Atmosfera się rozluźnia, a dialogi zaczynają śmieszyć, niosąc ze sobą tę nutkę młodzieńczej świeżości. Niektórzy uważają, że Spider-Man ukradł ten film w kwadrans. Ja dałabym mu dwadzieścia minut. I już widz leży na łopatkach.

Całe mnóstwo postaci znanych już z poprzednich produkcji Marvela to także wielki plus tej produkcji. Jest tutaj Iron Mana, War Machine, Clint, Falcon i Czarna Wdowa, jak i niepozorny Ant-Man. Pojawia się także Czarna Pantera, która za sprawą swojego mrocznego, tajemniczego image'u wydaje się niezwykle intrygująca. Na ekranie gości Zimowy Żołnierz, również mający w tym filmie swoje pięć minut. Znowu staje się sprężyną wydarzeń zmierzających ku... smakowitej scenie pojedynku.
Bitwa bohaterów na płycie lotniska to niewątpliwie jedna z tych scen, dla których naprawdę warto wybrać się do kina. Zrealizowana z wielkim rozmachem i, co najważniejsze, pomysłem staje się prawdziwą ucztą dla oka widza.

Nowy "Kapitan Ameryka" jest niezwykły pod wieloma względami.
 Po pierwsze, moja wielka sympatia dla Iron Mana nieco osłabła. I choć nadal Stark był tym samym czarującym ekscentrykiem i egocentrykiem, choć nadal nie brakowało mu inteligencji i specyficznego, uszczypliwego stylu bycia oraz poczucia humoru, nadal nie mogę mu wybaczyć, że w kluczowym momencie stracił nad sobą panowanie i pod wpływem emocji rzucił się bezmyślnie na Kapitana.
Po drugie, to pierwszy film,w którym antagonista (Zemo) budzi współczucie.
Po trzecie, porusza tematykę ważną nie tylko w świecie Marvela, ale także w naszej rzeczywistości. W świecie konfliktów, wojen i zagrożeń ważne jest zachowanie rozsądku i otwartego umysłu. Czasem walcząc o lepszy świat, krzywdzimy niewinnych ludzi. Musimy o tym pamiętać i połączyć siły, by móc temu przeciwdziałać. 

A to trailer dla wszystkich, których nie udało mi się przekonać ;) :


literatura amerykańska

Czy kolor ma znaczenie? Recenzja ,,Służących" Kathryn Stockett

18:00

Jackson w stanie Missisipi. Stany Zjednoczone. Lata 60. XX wieku. Bob Dylan rozpoczyna swoją karierę. Nadchodzi prawdziwa rewolucja obyczajowa. Człowiek stawia swoją stopę na księżycu. A pewne rzeczy nadal pozostają nie do przeskoczenia... Podczas gdy gdzieś daleko Martin Luther King wygłasza swoje słynne wystąpienia, w Missisipi równość między białymi a ,,kolorowym"  nie śni się jeszcze nikomu. To byłoby przecież szaleństwo. Tak więc czarnoskórzy mają oddzielne sklepy, okienka w lodziarniach, szkoły i kościoły, a nawet są zmuszeni korzystać z oddzielnych toalet.

Aibileen od wielu lat pracuje już u białych pań jako pomoc domowa i jednocześnie opiekunka do dzieci. Kocha wszystkich swoich podopiecznych i niekiedy musi zastępować im matkę. Minnie to opryskliwa, ale budząca sympatię kobieta. Przez swój niewyparzony język wielokrotnie pożegnała się z pracą. Panienka Skeeter dopiero co wróciła ze stanowego uniwersytetu. Marzy jej się kariera pisarki, ale zamiast tego otrzymuje posadę dziennikarki w kąciku porad domowych. Te trzy niezwykle silne i odważne kobiety łączą swoje siły i zaczynają pracować nad książką o życiu pomocy domowych w stanie Missisipi. Robią to, choć wiedzą, na jak wielkie narażają się niebezpieczeństwo.

Segregacja rasowa to w literaturze amerykańskiej temat niezbyt oryginalny. Raczej bardzo oklepany, wydawałoby się dogłębnie wyeksploatowany, wałkowany i na nowo roztrząsany w hollywoodzkich (i nie tylko) produkcjach oraz napomknięty w niezliczonej wręcz ilości książek. Czołowy motyw amerykańskiej kultury, który z łatwością można ,,opchnąć'' czytelnikowi, przy okazji skłaniając go do uronienia łezki. W rezultacie powstało wiele powieści wybitnych (a taką z pewnością jest moja ulubiona: ,,Zabić drozda"), jak i prostych, dennych, ckliwych, odgrzewanych historyjek, przyprawiających grono odbiorców o literackie niestrawności. Do której grupy mogłabym zaliczyć ,,Służące" Kathryn Stockett? Zdecydowanie do pierwszej.

Muszę przyznać, że początkowo wcale nie była to przyjemna lektura. Przez pierwsze pięćdziesiąt stron męczyłam się niemiłosiernie i w żaden sposób, mimo sporej ilości dobrej woli, nie mogłam tak naprawdę zainteresować się powieścią. Po pierwsze, nie bez znaczenia był fakt, iż moje spotkanie ze ,,Służącymi" nastąpiło bezpośrednio po wyczerpującej intelektualnie, duchowo i psychicznie (ale za to niezwykle satysfakcjonującej) lekturze ,,Imienia róży". Cóż, nie ulega wątpliwości, że dystans między Włochami XIV wieku, a latami 60. wieku XX jest dość znaczny. Naprawdę odczułam ten skok cywilizacyjny i nie byłam w stanie zaaklimatyzować się w nowych warunkach. Tęskniłam za klasztorną pieczenią i winem, podczas gdy w zamian dostawałam kanapkę z masłem orzechowym i puszkę coca coli. Po drugie, niezwykle uciążliwe stało się czytanie pierwszych kliku rozdziałów zapisanych przez jedną z bohaterek powieści- Aibileen. Całe mnóstwo potocznych słówek i kolokwializmów, specyficzna (bardzo!) składnia- miejscami niezwykle skomplikowana i poważnie utrudniająca zrozumienie sensu, no i znienawidzone ,,coby", czyli wszechłącznik wypowiedzi używany w nadmiarze i porządnie działający mi na nerwy.

Potem jednak zupełnie wsiąkłam. Tę książkę czyta się naprawdę wspaniale. Atmosfera tamtych czasów została odmalowana przez panią Stockett po mistrzowsku. Wydaje mi się, że autorka dotknęła samego sedna relacji białych i ,,kolorowych". Z czego wynikało pasmo uprzedzeń i antagonizmów? Przede wszystkim z niewiedzy i, oczywiście, braku zrozumienia drugiego człowieka.  Właśnie, CZŁOWIEKA. Za bardzo skupiamy się na rozróżnianiu kolorów, by dostrzec w drugiej osobie człowieka o tych samych uczuciach, marzeniach, potrzebach i pragnieniach. 


,,Służące" to także niezwykle charakterystyczne postacie od wrednej, obłudnej Hilly, nieco zagubionej pani Leefolt, po ciepłą Aibileen i rozgadaną, bezpośrednią Minny. To również mnogość wątków. Każda z głównych bohaterek musi mierzyć się z problemami w życiu prywatnym, każda na swój sposób przeżywa sytuację w Missisipi, która wielokrotnie osobiście je dotknęła, każda jest świadkiem dramatycznych wydarzeń nierównej walki między dwoma rasami, każda w końcu postanawia przerwać milczenie i podjąć wydałoby się skazaną na przegraną próbę odmienienia własnej rzeczywistości. Każda musi coś w imię tej próby poświęcić. Pracę, rodzinę, wymarzoną miłość...
Czy nie taki był sens książki? Czy nie chodziło o to, żeby kobiety zrozumiały: ,,Jesteśmy tylko dwiema istotami ludzkimi, nie tak znowu wiele nas dzieli. Znacznie mniej niż sądziłam.
 ,,Służące" zmuszają do refleksji nad naturą człowieka, który tak bardzo skłonny jest do piętnowania wszystkich, odmiennych od niego osób. Ale niesie też za sobą nadzieję. Tyle jest przecież wokół nas ludzi życzliwych, przyjaznych, dobrych serc, które nigdy nie pogodzą się z niesprawiedliwością świata i podejmą nawet najbardziej beznadziejną próbę walki.



kryminał

Imię arcydzieła - "Imię Róży"

22:08

"Imię róży" od dawna miałam już w swoich czytelniczych planach. I, co dość powszechne, a zarazem smutne, do lektury pchnęła mnie śmierć autora powieści- Umberto Eco. Zaczęło się dużo mówić o nim i jego twórczości, jego dzieła wystawiać na witryny każdej mijanej księgarni, kadzić, wychwalać, wspominać, zachwycać się... Uznałam, że teraz nie mam wyboru i po którąś z powieści tego wybitnego intelektualisty sięgnąć muszę. Padło na "Imię róży".

Akcja powieści toczy się w XIV wieku w znamienitym opactwie benedyktynów w północnych Włoszech, do którego przybywa uczony franciszkanin, Wilhelm z Baskerville wraz ze swoim uczniem, nowicjuszem Adso z Melku. Otoczony sławą człowieka przenikliwego Anglik zostaje poproszony przez opata o rozwikłanie zagadki śmierci jednego z mnichów. Sprawę komplikuje fakt, iż za kilka dni w opactwie ma się odbyć debata teologiczna, w której wystąpią najwięksi dostojnicy kościelni pod przewodnictwem wielkiego inkwizytora, Bernarda Gui. Sytuacja jest kłopotliwa, grozi wybuchem skandalu i zniszczeniem dobrego imienia zakonu. Wkrótce jednak dochodzi do kolejnych morderstw, których trop wiedzie do zakazanej, klasztornej biblioteki.

Wiele jest elementów tej powieści, które budzą zachwyt. Mnie osobiście najbardziej urzekła atmosfera. Lektura "Imienia róży" to najprawdziwsza podróż w czasie do mrocznego, tajemniczego średniowiecza. Świat przedstawiony jest wykreowany tak realistycznie, że miejscami trudno uwierzyć, iż książka ta powstała w wieku XX. Wszystko do siebie pasuje idealnie. Teologiczne rozmowy na tematy ubóstwa, łacińskie cytaty, opasłe tomiska ksiąg zgromadzonych w bibliotece lub żmudnie przepisywanych w skryptorium, uporządkowany według godzin kanonicznych rytm życia mnichów, jak i wszechobecne, zatrważające bogobojnych pogłoski o budzących się ruchach heretyckich, deprawujących ubogą ludność. Widać w tym ogromną wiedzę i niezwykły kunszt literacki Umberto Eco. To niesamowite skonstruować świat z taką dokładnością i umożliwić czytelnikowi rzeczywiste przebywanie w klasztornym wzgórzu.

Niezwykle bogata i rozbudowana jest fabuła. Oprócz wątku kryminalnego można znaleźć w książce mnogość innych, nie wyłączając miłosnego. W centrum uwagi pozostaje jednak oczywiście sprawa tajemniczych zabójstw, wpisujących się w apokaliptyczną konwencję. Ciąg wydarzeń prowadzi do nieprzewidywalnych wniosków i zaskakującego rozwiązania. A cała sprawa toczy się w pobliżu biblioteki i "dziwnej księgi", mającej moc tysiąca skorpionów.

-A ty- zapytałem z dziecinną zuchwałością- nigdy nie popełniasz błędów?
-Często- odparł- Lecz zamiast płodzić jeden tylko, wymyślam ich wiele, tak że nie jestem niewolnikiem żadnego.
Nie sposób pisać o tej książce, nie wspominając o wspaniałych kreacjach bohaterów. Srogi, budzący grozę Bernard Gui, młody i nieco naiwny Adso, lubieżny Salwator czy ponury ślepiec, Jorge- oni wszyscy są postaciami niezwykle autentycznymi i kompletnymi. Posiadają własną, spójną tożsamość, zgodnie z którą postępują i myślą. Ale i tak najwspanialszym bohaterem jest Wilhelm. Ten przenikliwy Anglik to postać nietuzinkowa, były inkwizytor i erudyta, który w ciężkich czasach wieków średnich, nie daje sobą manipulować. W niemal każdej sytuacji kieruje się trzeźwym umysłem, chłodną, spokojną oceną sytuacji. Potrafi ludzi obserwować, dostrzegać ich wady i słabości, przewidywać kolejne kroki, demaskować hipokryzję i głupotę. Wilhelm z Baskerville to postać idealna, która od początku budzi wielki podziw dla swoich wielkich zdolności i niezwykłej metody dochodzenia prawdy.

-Co najbardziej przeraża Cię w czystości?-spytałem.
-Pośpiech.
"Imię róży" jedna z niewielu książek, w których zachwyca zarówno pomysł, jak i wykonanie. Idealnie rozegrana intryga kryminalna, choć na pierwszy rzut oka wydaje się być głównym wątkiem powieści, okazuje się jedynie pretekstem do przedstawienia  średniowiecznego klasztoru benedyktyńskiego. Czytelnik zostaje podstępem zwabiony do tajemniczych wnętrz biblioteki, w których nietrudno o pomieszanie zmysłów. Ponadto zdobywa wiedzę na tematy, o których wolałby nigdy nie usłyszeć. Dowiaduje się o niecnych postępkach heretyków, braciaszków, towarzyszy Dulcyna, za nic mających moralność i zasady świętej wiary katolickiej. Zanim się spostrzeże, znajduje się w samym środku śmiertelnej debaty teologicznej, otoczony dwoma przeciwnymi sobie obozami, spierającymi się zażarcie o ubóstwo Jezusa. W końcu, tak jak bohaterowie, zaczyna płonąć pragnieniem zdobycia księgi, która pochłonęła już kilka ludzkich istnień.

Dobrem dla księgi jest, by była czytana.
W takim razie "Imię róży" nie ma co się niepokoić. Ta księga, jestem tego pewna, będzie czytana do końca świata.