beczała

"Halka" po wiedeńsku | Teatr w czasach zarazy odc. 3

15:43


Szumią jodły na gór szczycie,
Szumią sobie w dal!     
I młodemu smutne życie,
Gdy ma w sercu żal...

            Gdyby nie kwarantanna po „Halkę” w reżyserii Trelińskiego prawdopodobnie nigdy bym nie sięgnęła. A tu proszę. Obejrzałam, Przetrawiłam. Zachwyciłam się. Obejrzyjcie i wy (link macie tutaj: https://vod.tvp.pl/video/opera-i-balet,halka-rez-mariusz-trelinski,47301253).
            „Halka” ta miała swoją premierę w Wiedniu i odniosłam wrażenie, że zrobiono wszystko, by nie wydała się zagranicznemu widzowi zbyt egzotyczna. Zrezygnowano więc z pasiastych spódnic i lnianych koszul, kolorowych jarmarków i kogucików na patyku. „Halka” przestała być ultrapolska, przestała być wyłączną własnością polskiego widza. I nagle okazało się, że ta historia żyje, jest uniwersalna i absolutnie nie wolno jej włożyć między bajki. Piotr Beczała w jednym z wywiadów powiedział, ze Theater an der Wien często wystawia dzieła mało znane, łamie przyzwyczajenia widza, chce zaproponować mu coś nowego, niestandardowego. Myślę, że nie będę daleka od prawdy, jeżeli nazwę to wystawienie kultowego utworu Moniuszki ryzykownym. Tym razem ryzyko się opłaciło. Nowa jakość została osiągnięta.


            Oglądanie tej opery to czysta przyjemność. Oczywiście, warstwa muzyczna jest sama w sobie zachwycająca („Szumią jodły na gór szczycie”, hej!). Jednakże w tym wypadku „Halka” została nie tylko doskonale wyśpiewana, ale i odegrana. Głęboko w pamięć (i serce) zapadła mi przejmująca kreacja tytułowej bohaterki (w tej roli Corinne Winters, która będąc Amerykanką, doskonale opanowała polski tekst!). Znakomita gra aktorka pozwoliła wydobyć z postaci delikatność oraz autentyczny dramatyzm jej położenia życiowego, potrzasku, w jakim się znalazła. Piotra Beczały chyba nie muszę nikomu przedstawiać i udowadniać, ze „wielkim śpiewakiem jest”. Jego Jontek lśni w operze najjaśniej.
            „Halka” to nie tylko uczta dla ucha, ale i dla oka. Uwagę od razu przykuwa piękna scenografia. Wszystko jest dopracowane i spójne. Beton i szkło. Chłód i oziębłość. A do tego jeszcze na bogato. Z przytupem. Prawdziwe dzieło monumentalne.
            Nie trzeba być wielbicielem opery, żeby zachwycić się „Halką” wiedeńską. Szczerze mówiąc można mieć nawet awersję, a mimo to się przekonać. Produkt bez alergenów. Gorąco polecam.





ameryka

Na zarazę w sam raz | "Mężczyźni wolą blondynki"

14:41

          Może i mężczyźni wolą blondynki, ale ja zdecydowanie wolę brunetkę. Ten film zdaje się wołać: „Drogie panie, taką kobietą trzeba być!”. Zaradną i inteligentną. Przenikliwą i rozważną. WYEMANCYPOWANĄ. No, romantyczną też nie zaszkodzi.

            O słodka naiwności! Jak nie kochać filmów z tamtych lat? Postacie poczciwe, choć często pogubione, twarze piękne, stroje barwne, a na koniec happy end. A jeżeli jeszcze na dodatek na ekranie mieni się, jak wór diamentów (porównanie nie jest tu przypadkowe) Marilyn Monroe, to pozostanie obojętnym wydaje się niemożliwe. Za każdym razem, mimo uporczywych starań, padam ofiarą uroczej, ciut infantylnej kobiety o włosach blond. Po prostu nie mogę oderwać od niej wzroku! Czasem wydaje mi się, że Marilyn gra za każdym razem tę samą rolę, zmieniwszy jedynie imię. Sugar Kane Kowalczyk, Lorelei Lee, Pola Debevoise to jedynie kolejne wcielenia. 

           
 Fabuła filmu jest rozczulająco prosta i opowiada historię dwóch aktorek kabaretowych. Postacie zostały ze sobą zestawione na zasadzie kontrastu, który przejawia się już w wyglądzie zewnętrznym bohaterek. Motyw znany i lubiany. Rozważna i romantyczna. Dorothy i Lorelei. Każda z nich ma inną wizję siebie i świata. Panna Lee marzy o poślubieniu milionera, głęboko wierząc, że miłość przyjdzie potem. Właściwie trudno powiedzieć, czym jest dla niej uczucie. W swoim popisowym numerze uparcie twierdzi, że diamenty są najlepszymi przyjaciółmi kobiety. Dorothy chce żyć, bawić się i być adorowana, ale w swoich relacjach poszukuje autentyczności. Towarzysząc swojej przyjaciółce w podróży do Europy, odnajduje mężczyznę, którego może traktować po partnersku, przed którym nie musi udawać ani słodkiej idiotki, ani femme fatale.
            Ten film wciąż dużo mówi o nas, kobietach. O naszych pragnieniach i potrzebach. W świecie, który (Bogu dzięki) powoli się feminizuje, wciąż wiele jest dziewczyn, takich jak Lorelei Lee. I wiecie co? Mają prawo takie być. Ja jednak wybieram Dorothy.


bergman

Na zarazę w sam raz #2 | "Siódma pieczęć" Bergmana

09:28



            „Siódma pieczęć” jest arcydziełem. Od tej zupełnie niezobowiązującej uwagi chciałabym zacząć. Oglądając film doszłam do wniosku, że jest to dzieło doskonale uniwersalne, ogólnoludzkie, wykraczające poza konkretne czasy i jednostkowe doświadczenie. A do tego jeszcze zaczęło w niepojęty sposób rezonować z otaczającą nas rzeczywistością szalejącej epidemii. 

            
            Choć rzecz dzieje się w średniowieczu, realia historyczne nie są ważne same w sobie. Są raczej narzędziem budowania klimatu, środowiskiem sprzyjającym odczuwaniu metafizycznego drżenia, egzystencjalnego niepokoju. Wracający z wyprawy krzyżowej Rycerz zmaga się z wewnętrzną ciemnością, poczuciem dojmującej pustki i braku sensu. Pragnie dotrzeć do prawdy o świecie, do odpowiedzi na pytanie o istnienie Boga. Jego działania okazują się z góry skazane na niepowodzenie. Szukając obecności, odnajduje nicość, głosu – ciszę, życia – Śmierć. Spotykani przez niego ludzie ilustrują różne sposoby radzenia sobie z egzystencją, zupełnie odmienne taktyki poruszania się w rzeczywistości. Jedni pocieszenia upatrują w religijnym ekstremizmie, zaślepiającym i jednocześnie zapewniającym im poczucie bezpieczeństwa, drudzy – w braku moralnych zasad, oszustwie i wyrachowaniu, jeszcze inni – w postawie spokojnej i przesiąkniętej ironią. Przewijająca się w tle zaraza, której nie widać, ale o której wszyscy mówią, czyni wysiłki ludzi jeszcze bardziej gorączkowymi. Sytuacja odsyła do współczesności i buduje całą sieć analogii, zaskakująco trafnych. My też radzimy sobie, jak możemy. Teraz nasze własne, prywatne taktyki są jeszcze łatwiej zauważalne.
            W „Siódmej pieczęci” trudno nie zauważyć inspiracji filozofią egzystencjalną, a zwłaszcza koncepcjami Martina Heideggera. Jednostka wykracza poza świat, w którym żyje, zdaje się być wychylona w nicość. Jest ku śmierci. Świadomość tej prawdy rodzi w Rycerzu trwogę, niemożliwe do zniwelowania napięcie, bohater zapada się w sobie, traci nadzieję. Wydarzenia, których jest świadkiem, sprawiają, że coraz pełniej zdaje sobie sprawę z fasadowości świata, niemożności wniknięcia w jego istotę.
            Znaczeniowe bogactwo nie jest jedyną siłą tego filmu. Niewątpliwie warta uwagi jest również warstwa wizualna. Wydaje mi się, że wszyscy doskonale znają najsłynniejszy chyba kadr dzieła – grę w szachy Rycerza ze Śmiercią. Takich obrazów, wizualnie zachwycających, poruszających (śmierć dziewczyny oskarżonej o diabelskie konotacje) i zapadających w pamięć (serce?) jest zdecydowanie więcej.
            Nie czekajcie, nakarmcie swoją duszę i obejrzyjcie „Siódmą pieczęć”!





absurd

"Jak podróżować z łososiem", czyli Umberto Eco na tropie absurdu

17:30

Niech Was nie zwiedzie tytuł książki wskazujący na jej poradnikowo-wędkarsko-podróżniczą genealogię! "Jak podróżować z łososiem" to zbiór krótkich felietonów autorstwa Umberto Eco publikowanych w mediolańskim tygodniku "L'Espresso" w latach 2004-2014. W swoich tekstach znany (a nawet uznany) pisarz, mediewista i badacz kultury masowej udowadnia to, czego absolutnie udowadniać nie musi: swoją inteligencję, przenikliwość i niesłychaną umiejętność obserwacji świata. Niezwykle czujny na dokonujące się przemiany, ukazuje absurdalność mechanizmów rządzących naszą rzeczywistością, brak logiki w działaniu, głupotę i zupełny defizyt autorefleksji, a dodatkowo zachwyca poczuciem humoru.

 Każdy z felietonów ma charakter silnie satyryczny. Eco drwi z rozrostu biurokracji (historia obywatela próbującego załatwić sobie wtórnik utraconego prawa jazdy, która z powodzeniem mogłaby stać się kanwą niejednego filmu sensacyjnego); rozwoju technologii, która zamiast ułatwiać życie ludzkie, skutecznie je utrudnia; wszechogarniającej gadżetomanii; bezsensownej schematyczności i ślepego postępowania zgodnego z procedurami; pogoni za popularnością (choćby taką zrodzoną z udziału w teleturnieju) czy też zaciekłości fanów futbolu w forsowaniu swoich przekonań. Wszystko to brzmi znajomo, podejrzanie znajomo. Felietony pokazuję, że świat roi się od absurdów i absurdzików, które tylko pozornie można uznawać za mało istotne. Tak naprawdę wpływają one na nasze życie, sprawiając, że staje się ono dużo bardziej skomplikowane i mniej zrozumiałe.
Nauczono mnie już w dzieciństwie, że jeśli proponują mi coś gratis, powinienem dzwonić po karabinierów.
 Felietony Eco śmieszą właśnie dlatego, że są nam szczególnie bliskie. Wielokrotnie doświadczaliśmy takich samych lub bardzo podobnych sytuacji, z innych nie zdawaliśmy sobie dotąd sprawy, ale po przeczytaniu artykułu możemy stwierdzić: "tak naprawdę jest". Model biblioteki przedstawiony w "Jak urządzić bibliotekę publiczną" funkcjonuje NIESTETY nie tylko we Włoszech, nie tylko w Polsce, ale w każdym innym miejscu na świecie (z moim rodzinnym miastem na czele). Autorowi udało się stworzyć uniwersalny w przekazie przewodnik po absurdalnej na skalę globalną rzeczywistości.

Felietony nie odnoszą się jednak do pana X czy pani Y, ale do każdego z nas. Nie są pustą rozrywką, ale prowadzą do refleksji, czy przypadkiem nie bierzemy udziału w tym całym bałaganie. Czy nie powielamy pewnych schematów, czy nasze zachowanie jest logiczne, czy bez większych problemów posługujemy się rozumem? Myślę, że po skończonej lekturze odpowiedź na te pytania może nas zaskoczyć.
Bądźmy szczerzy: zabieganie o rozpoznawalność w taki sposób jest bardziej moralne niż dręczenie bliźnich pisaniem złych wierszy.


filozofia

Powieść metafizyczna. "Traktat o łuskaniu fasoli" Wiesława Myśliwskiego

18:46

"Traktat o łuskaniu fasoli". Już sam enigmatyczny tytuł sprawił, że zapragnęłam poświęcić powieści Wiesława Myśliwskiego dłuższą chwile. Ale oczywiście argumentów było więcej (o co najmniej dwa). Argument drugi: autor, mimo (a może właśnie dzięki) swojej uszczypliwości i skłonności do ironizowania, zrobił na mnie nader dobre wrażenie podczas spotkania z czytelnikami jesienią poprzedniego roku. Po trzecie: "Traktat o łuskaniu fasoli" został uhonorowany Nagrodą Literacką Nike. A jak wszyscy wiemy, nie każda książka zostaje w ten sposób wyróżniona. Wyraźnie zachęcona tymi  jednoznacznie sprzyjającymi przesłankami, zabrałam się do lektury. Teraz mam ochotę na więcej. Więcej łuskania.

Powieść w swojej budowie jest liczącym blisko 400 stron monologiem, gawędą poświęconą życiu pewnego anonimowego człowieka skierowaną do innego człowieka, również anonimowego. Niektóre fragmenty książki sugerują, że opowieść ta jest przeplatana wtrąceniami słuchającego, których jednak czytelnik nie zna. Może się ich wyłącznie domyślić z reakcji osoby mówiącej, wywnioskować z emocji, które wyraża ona poprzez swoje słowa. Snująca się przez wiele godzin opowieść jest historią życia opowiedzianą całkiem spontanicznie, na skutek niespodziewanego zrządzenia losu. Do drzwi głównego bohatera puka bowiem nieznany gość zainteresowany kupnem fasoli. Tak rozpoczyna się początkowo powierzchowna, zupełnie niezobowiązująca pogawędka, która wkrótce przeradza się w poważny, długi wywód. O życiu, doświadczeniu wojny, samotności, emigracji, miłości i jej braku. Kolejne karty strony zapełniają refleksje na temat ludzkiej natury, zachodzących na świecie zmian, uczuć, konfliktów, muzyki, natury, zwierząt, relacji, tematów różnych i na pierwszy rzut oka zupełnie ze sobą niezwiązanych. Narratorowi udaje się jednak uniknąć nagłych przeskoków, jego opowieść jest płynna, logiczna, spójna.
Według mnie wszystko od słów zależy. Jakie słowa, takie rzeczy, zdarzenia, myśli, wyobrażenia, sny i wszystko, nawet co na samym dnie człowieka. Byle jakie słowa, to byle jaki człowiek, byle jaki świat, byle jaki nawet Bóg.
Jeszcze nigdy, piszę to z pełną świadomością, nie spotkałam się z książką tak przesiąkniętą mądrością. Czytając, czuje się siłę ludzkiego doświadczenia, dostrzega się, że to właśnie różne zdarzenia, spotkania, nawet najmniej znaczące epizody kształtują nasze życie, naszą osobowość i charakter. Czynią nas bardziej świadomymi i bogatszymi wewnętrznie.
Według mnie miłość to niedosyt istnienia.
"Traktat" dotyka istoty ludzkiego życia. Tego, co niedotykalne i nienazywalne. Dlatego myślę, że "powieść metafizyczna" to dla niego określenie wręcz idealne. Utwór zadaje wiele pytań dotyczących ludzkiego istnienia, choć nie na wszystkie jest w stanie udzielić odpowiedzi. Lecz mimo tych niepowodzeń niesie ze sobą wewnętrzne ukojenie, wyzwala ze strachu. Wsłuchując się w słowa opowiadającego, wiemy, że nie mówi on tylko i wyłącznie o doświadczeniach jednostkowych, że nie stawia w centrum historii samej w sobie. Nie. Konkretna, choć pozbawiona detalów (jakieś miejsce, jakaś kobieta, jakaś restauracja, jakieś uzdrowisko) opowieść jest jedynie środkiem wyrażenia uniwersalnego przesłania.

Czym jest tytułowe łuskanie fasoli? Chyba życiem. Każdy z nas musi się w tym łuskaniu codziennie doskonalić. Robić to dobrze i wytrwale, mimo zmęczenia, bólu, początkowego braku wprawy. Każdej nocy, każdego dnia, bez przerwy. To właśnie to łuskanie odmierza czas naszego istnienia. 
O, łuskamy fasolę, więc jesteśmy
"Traktat o łuskaniu fasoli" nie jest pozycją (księgą?) polecaną. Jest pozycją obowiązkową.

Książniczka

Granice niezwykłości. "Zniknięcie słonia" Haruki Murakamiego.

17:21

"Zniknięcie słonia" to zbiór opowiadań niezwykle poczytnego, japońskiego pisarza, Haruki Murakamiego, który (jak wiele wybitnych postaci świata literatury) ma tyluż zwolenników, co przeciwników. W zbiorze wspina się na szczyty niezwykłości, absurdu i surrealizmu, całkowicie dowolnie kształtuje swój świat, pozbawiając go znamion wszelkiego prawdopodobieństwa. To, co dzieje się na kartach książki w niczym nie przypomina znanej nam świetnie rzeczywistości. Jest ona (wraz z popularnymi piosenkami, zjawiskami, historycznymi wydarzeniami czy też całkiem zwyczajnymi bohaterami) jedynie punktem wyjścia do snucia opowieści przesączonej niesamowitością, którą trudno nazwać subtelną. Jest to niesamowitość w dawce potężnej, lecz z uporem maniaka będę utrzymywała, że nie śmiertelnej.

"Zniknięcie słonie" jest więc swego rodzaju kroniką zdarzeń nadzwyczajnych. Powodowane nieoczekiwanym głodem małżeństwo dokonuje słabo przygotowanego, aczkolwiek skutecznego napadu na McDonald's, pracownik działu kontroli jakości na skutek niezwykłego doświadczenia obserwacji kangurów przesyła nieznanej klientce taśmę z nagranym intymnym zwierzeniem, zamożnego człowieka sukcesu bez reszty pochłania nietuzinkowa pasja-  palenie stodół, a TV People bezpardonowo wkraczają w życie niewinnego człowieka.

Czytając te opowiadania, trudno nie zastanowić się nad wielowymiarowością wyobraźni autora. W jaki sposób udało mu się wykreować świat aż tak daleki od rzeczywistości? Z każdym kolejnym opowiadaniem pojawia się coraz więcej zdumień i znaków za pytania. Nie każdy aspekt historii jest precyzyjnie wytłumaczony, nie o to chodzi Murakamiemu. Dzieło pisarza nie jest przecież traktatem naukowym, ale... No właśnie. Czym tak właściwie? Jego miniutwory charakteryzuje pewnego rodzaju oniryzm, niektóre przypominają marzenia senne, w których materia ulega szybkim i spontanicznym przekształceniom.

Murakami jest pisarzem bezkompromisowym, kroczącym swoją własną drogą. To czyni go właśnie niezwykle oryginalnym i myślę, że także atrakcyjnym w oczach czytelników z różnych części świata. Jego twórczość, przekraczająca kolejne granice niezwykłości, przekracza również granice kulturowe.

Książniczka

Morderczy zapach. "Pachnidło" Patricka Suskinda

17:49

Czy zastanawiałeś się kiedyś, jak działa na Ciebie zapach? Jak często postrzegasz świat, ludzi, zdarzenia, miejsca przez jego prymat? Czy jesteś świadomy tego, jak poszczególne zapachy wpływają na Twoją wyobraźnię, zapisują się we wspomnieniach, sprawiają, że niektóre chwile uważasz za wyjątkowe i wspaniałe? "Pachnidło" to podróż przez świat zapachów. Na kartach książki znajdziemy mnóstwo nazw substancji wydzielających przepiękną woń: piżmo, olejki różane, olej goździkowy, styraks, wodę fiołkową... Ale to nie one pozwolą na stworzenie pachnidła o zniewalającym zapachu, któremu nie dorówna Chanel ani Dolce & Gabbana.

Znalezione obrazy dla zapytania pachnidło
Jan Baptysta Grenouille jest człowiekiem obdarzonym darem niezwykle czułego zmysłu powonienia. Jego umiejętności pozwalają na tworzenie niedoścignionych perfum, którym nie jest w stanie oprzeć się żaden człowiek na świecie. Grenouille nie znajduje jednak spełnienia w komponowaniu zapachów zadowalających zwykłych śmiertelników, nie pragnie bogactwa ani sławy. Jego jedynym pragnieniem jest stworzenie pachnidła nad pachnidłami, jakiego nigdy wcześniej nie wymyślił żaden człowiek. Grenouille oddaje się szaleńczym poszukiwaniom, nie cofnie się przed niczym, by osiągnąć swój cel.

Autorowi "Pachnidła" udało się stworzyć mroczny klimat, który sprawia, że podczas czytania czytelnikowi włos jeży się na głowie (zwłaszcza kiedy śledzi poczynania głównego bohatera późno w nocy). Atmosfera książki przypomina trochę tę znaną z baśni braci Grimm. Suskind kreuje swój świat jako miejsce zamieszkane przez okrutnych, bezwzględnych ludzi owładniętych chęcią osiągnięcia osobistego sukcesu, gromadzenia bogactwa, zdobywania sławy i rozgłosu. Ludzie w "Pachnidle" są małostkowi, pozbawieni wyższych uczuć i wartości moralnych. Każdy z bohaterów wcześniej czy później okazuje się wyrachowanym pozorantem, oszukującym innych, a czasem i siebie.
Ten świat to miejsce odrażające. Nawet Paryż, stolica mody i miejsce będące siedzibą możnych, zostało przedstawione jako miasto gnieżdżącej się biedoty, przepełnione odpadkami, wydzielające obrzydliwy odór.
 Ludzie bowiem mogą zamykać oczy na wielkość, na grozę, na piękno, i mogą zamykać uszy na melodie albo bałamutne słowa. Ale nie mogą uciec przed zapachem. Zapach bowiem jest bratem oddechu.
Znakomita jest także kreacja głównego bohatera, który jest wcielonym złem. Wydaje się być napędzany nienawiścią do otaczającej go rzeczywistości. Jego postępowaniu z jednej strony brakuje motywów, postaw, z drugiej- jest ono uwarunkowane doświadczeniem. Nigdy przecież nikt nie okazał mu czułości, miłości, zrozumienia czy nawet zwykłej, ludzkiej dobroci. Od drugiego człowieka otrzymał jedynie pogardę i odrzucenie. Mimo to Grenouille nie jest w stanie obudzić sympatii czy współczucia nawet w najbardziej wrażliwej osobie. To potwór. Bez uczuć. Bez emocji. Ale za to z ogromnym talentem.

"Pachnidło" to w gruncie rzeczy niezbyt skomplikowana historia, która intryguje. Atmosfera baśni, nieszablonowy główny bohater i wyjątkowy zapach. Oto przepis na sukces.

recenzja

Małe światy małych ludzi. Recenzja "Wersji nas samych"

18:00

Czy zastanawiałeś się kiedyś, jak wiele przeróżnych wyborów podejmujesz każdego dnia? Jest ich całe mnóstwo, błahych i poważnych, począwszy od wyboru dania z karty menu po wybór studiów, pracy, partnera, a jednak każdy z nich ma wpływ na to, jak potoczy się Twoje dalsze życie. Nasz los rozgałęzia się na wiele setek, tysięcy, a może i milionów alternatyw. Stając w obliczu wyboru odrzucasz jedną wersję siebie, swojej historii, by podążyć inną ścieżką.

"Wersje nas samych" to trzy zupełnie odmienne warianty historii Evy i Jima. Autorka opisuje ich życie od momentu spotkania, pokazuje, jak potoczyłyby się ich losy w zależności od podejmowanych decyzji. W powieści nie wszystko jest tak oczywiste, na jakie wygląda. Życie bohaterów jest najeżone niespodziankami i trudnościami, z którymi muszą się zmierzyć. Ich decyzje budzą wiele emocji, są nieprzewidywalne, trudne do zrozumienia. Często na pozór najlepszy obrót sprawy z perspektywy lat wydaje się niezbyt fortunny, a już na pewno nie aż tak idealny, na jaki początkowo wyglądał.

A teraz chwila prawdy. Muszę przyzna
ć, że gdyby nie moje nieznośne wprost przyzwyczajenie doczytywania książek do końca, szybko rozstałabym się z "Wersjami nas samych". Gdzieś tak na 100 stronie (łącznie jest ich ok. 500) stwierdziłam, że ta powieść to kompletna strata czasu, że nic nie wnosi do mojego życia poza wątpliwej jakości rozrywką. O ile sam pomysł na tę książkę jest ciekawy, to wykonanie pozostawia naprawdę dużo do życzenia. Język autorki jest raczej nieskomplikowany, podczas lektury ma się wrażenie czytania przeciętnego opowiadania z Internetu (co tylko świadczy o tym, że naprawdę wielu byłoby w stanie napisać coś takiego).

Sama fabuła wydaje się bardzo naciągana. Zupełnie jakby autorka postanowiła udowodnić, jak bardzo nieprzewidywalne jest życie, jak bardzo panta rhei. Kilka wydarzeń sprawia wrażenie "dosztukowanych" i z puntu widzenie czytelnika są zupełnie niepotrzebne, sztucznie wplecione w główny wątek. Na skutek usilnych starań autorki bieg wydarzeń w "Wersjach nas samych" łudząco przypomina historie z "Mody na sukces" i wszelkich innych tasiemców niezbyt wysokich lotów. 

W książce próżno szukać również budzących jakiekolwiek inne uczucia poza irytacją bohaterów. Są oni wyjątkowo egoistyczni i małostkowi w swoich wyborach, często zapatrzeni we własny interes, pogubieni, rozpaczliwie poszukujący szczęścia i przyjemności. Zdecydowanie nie należą do postaci, o których się pamięta lub z którymi czuje się jakąś więź. "Podglądanie" ich życia wcale nie sprawia przyjemności (musicie przyznać, że coś jest nie tak).

Raczej nie polecam tej książki, choć naprawdę starałam się znaleźć w niej coś wartościowego. I... tak, w sumie znalazłam. Przesłanie. Każda decyzja jest ważna. Każdy moment jest cenny. To Ty właśnie wybierasz wersję swojego życia.

fantastyka

Tajemnica tworzenia wg Jonathana Carrolla. Recenzja "Krainy chichów"

18:28

"Kraina chichów". Książka, której nigdy nie miałam w swoich czytelniczych planach, o której nigdy wcześniej nie słyszałam, której nie znał żaden z moich znajomych. Oprócz jednego. Tego właśnie, który polecił mi jej przeczytanie. Można powiedzieć: powieść - widmo. "Kraina chichów" odnalazła mnie sama przez ciąg rozmaitych "przypadków" szytych zbyt grubymi nićmi, począwszy od przypadkowego spotkania w kawiarni po zupełnie przypadkowe odnalezienie w antykwariacie. Wszystkie te wydarzenia, poprzedzające lekturę, okazały się świetnie współgrać z charakterem "Krainy chichów" odkrywanym ze strony na stronę. Ta powieść wydaje się żyć, myśleć, posiadać ściśle określoną osobowość. Jakby nie chciała ograniczyć się do tego  fragmentu fikcji, który został w niej zawarty.

Recenzowanie takich książek zawsze jest dużym problemem, bo wymykają się ocenie. Wszystkie rubryki i kategorie: narracje, postacie, fabuła... To wydaje się po prostu nie na miejscu. Człowiek nie jest nawet w stanie powiedzieć, co mu się podoba w tej książce. Ba! Nie jest nawet w stanie określić swojego do niej stosunku. Jaka jest tak naprawdę "Kraina chichów"? Ciekawa? Przyjemna? Genialna? Na pewno intrygująca.

Przede wszystkim powieść rzuca światło na rolę twórcy. Stara się odpowiedzieć na pytanie, kim jest pisarz w życiu swoich czytelników, w świecie, w społeczeństwie. Magiem, dobroczyńcą, geniuszem, zbrodniarzem, a może bogiem dokonującym żmudnego dzieła tworzenia? Odpowiedź, którą czytający odnajduje w tej książce zdecydowanie może mu się nie spodobać.

Pociągający jest również sposób narracji. Nazwałabym go niezwykle inteligentnym i błyskotliwym słowotokiem z mnóstwem odwołań do zakorzenionych w kulturze pojęć , wydarzeń i postaci. Z pewnością każdego uważnego czytelnika zaskoczą ciekawe porównania, których narrator używa z niemałą satysfakcją. Świat wykreowany przez autora ma swój klimat, wydaje się prawdziwy, naturalny, niewymuszony. Zagłębiając się w lekturze, czytający chłonie specyficzną atmosferę Środkowego Zachodu, zapachy mięsiwa podpiekanego na ruszcie, ciepło bijące od asfaltu wiodących przez pustkowia dróg.

Świetne są również postacie, zwłaszcza kobiece, którym nie oszczędzono wielu ironicznych uwag dotyczących ich natury. Moją ulubienicą jest zdecydowanie Saxony, poczciwe, roztrzepane i urocze dziewczę z zamiłowaniem do wymyślnych potraw. Nie wiem dlaczego, ale jej postać nieodmiennie przywodzi mi na myśl Bridget Jones.

A jeśli chodzi o strukturę książki to... zaczyna się niewinne. Zwykłe dzieje nauczyciela, który rzuca swoją ciepłą posadkę, by napisać własną książkę, biografię ukochanego autora z lat dziecinnych. Nagle jednak wydarzenia przybierają obrót co najmniej niespodziewany. Autor "Krainy" zwinnie lawiruje między absurdem i groteską a grozą. Wydaje mi się jednak, że unika tego, co zabiło niejedną książkę opartą o ciekawy koncept - kiczu. 

Na koniec, oddajmy głos autorowi.
Moja książka jest (...) opowieścią o cudzie i grozie tworzenia. Porusza problem osiągnięcia artystycznego: czy wielki pisarz jest zarazem wielkim alchemikiem, zdolnym przemienić słowo na papierze w człowieka w niebieskim kapeluszu, który naprawdę staje pod naszymi drzwiami? A jeżeli jest do tego zdolny- to czy jest to wspaniałe, czy potworne?

ameryka

I za co te Oscary? Recenzja "La la land"

17:34

Kiedy kilka miesięcy temu wychodziłam z kina zmęczona, znudzona, rozczarowana i rozgoryczona, byłam pewna: ten film nie dostanie nawet pół Oscara. Akademia  nie dałaby bądź co bądź wciąż prestiżowej nagrody czemuś tak słabemu. Cóż, życie lubi mnie zaskakiwać. Dzień, w którym w osłupieniu wysłuchałam radiowego sprawozdania z Gali był dniem ostatecznego rozwiania się moich złudzeń na temat Oscarów.


Rekomendacje znajomych, pozytywne komentarze w sieci, wysoka ocena na Filmwebie zrobiły swoje. Także zarys filmowej fabuły wydawał się niezmiernie intrygujący. W założ
eniu miała to być historia dwójki niepoprawnych marzycieli, którzy zupełnie nie potrafią odnaleźć się w swojej rzeczywistości. Sebastian, ambitny jazzman, mający już dość grania świątecznych melodyjek w podrzędnych restauracjach oraz Mia, aspirująca aktorka bezskutecznie pędząca z jednego castingu na drugi. Poczułam, że mi, beznadziejnej romantyczce, ta produkcja po prostu MUSI się spodobać. No i jeszcze gatunek. Musical. A ja koło musicalów nie przechodzę obojętnie.

Jakże daleki był jednak ten film od tego skrawka widocznego w zwiastunach. Po pierwsze hasło, "Kochajmy marzycieli!" po obejrzeniu "La la land" zabrzmiało wyjątkowo gorzko i cynicznie. Czy nasze marzenia są warte złożenia ofiary ze szczęścia, rodziny, miłości? A może prawdziwe uczucie dziś już nie istnieje? Może pod płaszczykiem marzycielstwa głównych bohaterów od początku kryło się wyrachowanie, absolutny egocentryzm? Wiem, że na któreś z tych pytań odpowiedź musi być twierdząca. Twórcy starali się z lekkiego filmu zrobić jakiś "prawdziwy", nietendencyjny dokument na faktach autentycznych. Znam ludzi, którzy dali się na to nabrać. Ja niestety nie. Próba nobilitacji "La la land" do miana sztuki wysokiej zakończyła się niepowodzeniem. Decorum zostało naruszone.  Impetyczne zderzenie marzeń z rzeczywistością zaprzeczyło istocie tego filmu.

"La la land" miejscami był niezwykle nużący. Wiele scen było najzwyczajniej w świecie przegadanych, niepotrzebnie wydłużonych. Dialogi między parą głównych bohaterów trąciły nieprzyjemną sztucznością, takim filmowym silikonem. Gdyby twórcy wyrzucili kilka scen, myślę, że widz nie odczułby większej różnicy. Fabuła została rozwidlona na zdecydowanie za wiele wątków i wąteczków, za dużo pojawiło się też zwrotów akcji. "La la land" na dobrą sprawę nie ma jednego głównego wątku, którego trzymałby się konsekwentnie od początku do końca.

Zdecydowanie sprzeciwiam się nazywaniu tego filmu musicalem. Musical jest przecież dziełem przede wszystkim muzycznym (z niewielkimi wstawkami tekstowymi). W "La la land" rzecz przedstawiała się zgoła odwrotnie. Mało było śpiewania, o tańcu już nie wspominając, choć pierwsza scena przedstawiała się bardzo obiecująco. Irytował mnie także świszczący wokal Emmy Stone.


Ale oczywiście nie jest tak, że film jest całkowicie pozbawiony zalet. Przeczarująca wydała mi się scena wspólnego powrotu Mii i Sebastiana z przyjęcia (scena "plakatowa"). Miała w sobie to coś, tę magię, po którą przychodzimy do kina, której poszukujemy nieustannie w oglądanych produkcjach. Choć piosenek było w "La la land"  niewiele, to niemal każdą z nich mogłabym określić jako naprawdę świetną. Do dzisiaj katuję soundtrack z tego filmu, jest naprawdę fenomenalny. Poza tym, zachwycająco przedstawiała się również warstwa wizualna. Szczególnie zapamiętałam piękne, żywe kolory i kadry, które skutecznie zachęcają do odwiedzenia Los Angeles w bardzo niedalekiej przyszłości.

Naprawdę, starałam się polubić "La la land". Nie wyszło. Nie uratowali go ani Ryan Gosling, ani Emma Stone. Czegoś zabrakło, a przecież film miał naprawdę ogromny potencjał. Każdy z nas ma przecież w sobie marzyciela, który czeka tylko na spełnienie swoich pragnień. Niestety, "La la land" poddało pod wątpliwość sens marzeń w tych "okropnych" czasach, gdy pieniądze i sława znaczą najwięcej.

angielskie

Żądza zemsty, czyli recenzja "Wichrowych wzgórz" w trzech punktach.

17:58

Odkąd mały Heathcliff wstępuje w progi domostwa państwa Earnshawów, na całą rodzinę spada nieszczęście. Domownicy nie zdają sobie sprawy, że tym wielkodusznym uczynkiem miłosierdzia sprowadzają na swój ród niewyobrażalne cierpienia, przekleństwo, które odciśnie się na egzystencji dwóch pokoleń. A to wszystko przez wielką miłość niemożliwą do zaspokojenia i nienawiść wyrosłą na łzach upokorzenia i rozpaczy.

Po pierwsze, mrok. Cała powieść wydaje się być spowita w mrok. Z każdą stroną czytelnik zagłębia się w ciemne otchłanie ludzkiej duszy, w których natrafia na gniew, nienawiść, rozpacz, chęć odwetu... Smutek i żal przetykany jest niemym krzykiem przerażenia. Mroczny i tajemniczy charakter powieści podkreśla sceneria nagich, samotnych, porośniętych wrzosami wzgórz.  Wzgórz, wśród których łatwo się zgubić, wzgórz złowrogich, wietrznych i niebezpiecznych, wzgórz, które widziały już wiele ludzkich cierpień.

Po drugie, bohaterowie. Zupełnie nierzeczywiści i rozmyci. Kalekie dusze zagubione w swoich uczuciach, ogłuszone własnymi namiętnościami, nieme z rozpaczy. Na próżno szukać tu postaci szczęśliwych. Niewiele jest także takich, które budzą choćby zwykłą sympatię. Każda z nich została przedstawiona w przewrotny sposób, odbita w krzywym zwierciadle, uwydatniającym negatywne cechy. Bohaterowie w "Wichrowych Wzgórzach" budzą strach, kierują się emocjami, czasem trudno zrozumieć ich decyzje. Kochają równie gorąco, jak nienawidzą, a obie te postawy często niewiele się od siebie różnią. Krzywdzą innych z łatwością i bez mrugnięcia okiem, na świat patrzą przez pryzmat własnych krzywd. Słowem: są biedni, niespełnieni, odrzuceni, niekochani (a przynajmniej nie tak, jak by tego chcieli)...

Po trzecie, Heathcliff. Czyli mroczny mściciel, sprężyna wydarzeń opisanych w książce. Postać, która zmienia się na kartach powieści z zagubionego, skrzywdzonego chłopca w zgorzkniałego mężczyznę. Człowieka bezwzględnego, brutalnego, który właściwie nie posiada w sobie ludzkiego pierwiastka. W swoich działaniach jest okrutnym zwierzęciem pozbawionym uczuć i sumienia. To, co trzyma go przy życiu to nienawiść i pamięć. Heathcliff jest postacią zarówno przerażającą, jak i fascynującą. Autorka "Wichrowych Wzgórz" stworzyła potwornie (używam tego przysłówka z premedytacją) interesujący portret psychologiczny szaleńca owładniętego żądzą zemsty.

"Wichrowe Wzgórza" to świetna powieść nie tylko dla wielbicieli angielskiej literatury XIX- wiecznej. Bronte zapewniła swoim czytelnikom fascynującą podróż w odległe, urzekające pustkowia północnej Anglii. Wędrówka przez bezludne wrzosowiska to stopniowe zagłębianie się w mrok.

Książniczka

Pogranicze niezdefiniowane. "Jutro spadną gromy" w trzech punktach

18:17

"Jutro spadną gromy"... Dawno już nie spotkałam się z tytułem tak złowieszczym i niejasnym jednocześnie. Tytułem, który niczego nie zdradza, nie mieści się w kręgu oczywistych skojarzeń czy przypuszczeń. A jednak, mimo wszystko, okazuje się pod koniec niezwykle trafny. 

W reportażu trzech wędrownych dziennikarzy, przedzierających się przez przygraniczne tereny Podlasia, włóczących się po drogach przeszłości i teraźniejszości, nasłuchujących ech i szeptów, wciąż pobrzmiewających w maleńkich, zarastających lasem wioskach, znajdujemy mnóstwo mroku, ciszy i cienia. Ta książka to próba rozprawienia się z mitem podlaskiej magiczności. To próba odnalezienia odpowiedniej perspektywy, pogoń za podlaską duszą i prawdą o regionie, której nie sposób znaleźć, nie dlatego, że jej nie ma. Ale dlatego, że jest tych prawd zbyt wiele...

Znalezione obrazy dla zapytania jutro spadną gromyTo, co jest największym plusem tego reportażu z łatwością może stać się jego największą wadą. 
Po pierwsze, różnorodność. To na nią postawili autorzy w swojej gawędzie o Podlasiu. W "Jutro spadną gromy" znajdujemy wszystko: i religię, i historię, i politykę, do tego szczyptę magii, odczyniania, zaklinania, zwykłych-niezwykłych ludzkich reakcji... A wszystko to w przedziwny sposób łączące się w barwną układankę, tworzące mapę niejednolitego Podlasia, które przecież składa się z takich różności. Nie sposób oddzielić jedne od drugich, nie tracąc jednocześnie sensu.

Po drugie, język. Kręty i mętny jak wody Narwi. W jego nurcie pełno jest zakoli, prowadzących w miejsca zupełnie nowe, subtelnie oddalające czytelnika od tematu. Mnie ten styl pisania wcisnął w fotel, zafascynował od pierwszych stron. Książkę czyta się trochę, jak tomik nowoczesnej poezji. Nie sposób uniknąć refleksji, nie sposób nie myśleć. I owszem, będzie bolało. Niezwykły dobór słów potęguje jeszcze ulotny, eteryczny klimat opowieści. 

Po trzecie, spotkania. Może miejscami niektóre rozmowy mogą nosić ślady monotonii, może nie zwalają z nóg, ale mają w sobie to, o co w dzisiejszych czasach naprawdę trudno. Mają w sobie szczerość, autentyczność i dużo prywatności. Bez fajerwerków, bez zbyt mocnych słów, bez tanich sensacji i spektakularnych odkryć.

Jestem z Podlasia i czułam, że przeczytać ten reportaż to mój obowiązek. Z wieloma rzeczami się nie zgadzam, wiele rzeczy widzę inaczej, ale dzięki tej książce udało mi się zetknąć z trochę inną "prawdą". Gorzką, ciemną i pełną smutnej refleksji. Chciałabym powiedzieć, że zapowiadane gromy wcale nie spadną, ale nie potrafię...
(...) wokół buńczucznie hasa jej wesołe i psotne źrebię, nieświadome jakby, że jutro przecież i tak spadną gromy- wszystko przeminie: i sękate drzewa, i antonówki, i historia, która tak brutalnie przetoczyła się nad tą z pozoru sielską okolicą. Pogranicza i etniczne tygle nie są i nigdy chyba nie były pstrokatymi rajami radosnej wielokulturowości (...).

Książniczka

Recenzja w trzech punktach

18:21

Wszem i wobec ogłaszam rzecz aż nazbyt rzeczywistą. Szkoła zabija kreatywność, chęć i ochotę tworzenia, ponadto odbiera zdolności krytycznego myślenia. Aby to wszystko miało jakąkolwiek szansę się powieść trzeba być wypoczętym. I trzeba mieć czas. A u mnie z tym ostatnio bardzo kiepsko.
Permanentny deficyt czasu wymaga środków radykalnych aczkolwiek koniecznych. Otóż formuła niektórych recenzji na moim blogu już wkrótce ulegnie zmianie. Z rozległych połaci tekstu czcionki standardowej zamieni się w tzw. "w trzech punktach". Będzie to krótkie podsumowanie, po przedstawieniu zarysu fabuły, trzech najważniejszych elementów dzieła. Trzy najważniejsze spostrzeżenia. Uwagi, które muszą wybrzmieć. Tylko tyle.
Niestety, zmiany nie są wynikiem mojej kreatywności, ale smutnej rzeczywistości, w której doba ma jedynie 24 godziny. Aby zachować jakąkolwiek ciągłość wpisów, muszą być one krótsze, a co za tym idzie, mniej czasochłonne. 
Mimo wszystko widzę także pozytywy zmian. Wreszcie ktoś przeczyta moją recenzję od początku do końca. :)

Pozdrawiam serdecznie!

film

Holocaust oczami dziecka, czyli "Chłopiec w pasiastej piżamie"

16:30

II wojna światowa to jedna z największych tragedii ludzkości. Wielki kryzys człowieczeństwa i moralności, którego nie można wymazać z pamięci. Dokonana w czasie tych sześciu strasznych lat zagłada Żydów odcisnęła swoje piętno na świadomości każdego Europejczyka. Bezwzględny plan zniszczenia całego narodu, niezrozumiały akt okrucieństwa i ślepej nienawiści, stał się jedną z najciemniejszych kart historii. Nic zatem dziwnego, iż został tematem wielu książek i filmów. Wydawałoby się, że Holocaust przedstawiono już na wszelkie możliwe sposoby, ukazano ze wszystkich stron, a jednak ten obraz łamie schematy, obdarza widza nowym, świeżym spojrzeniem. Jest niezwykły i przejmujący. Poznajcie "Chłopca w pasiastej piżamie"...

Znalezione obrazy dla zapytania chłopiec w pasiastej piżamie
Kiedy zaczyna się wojna, rodzina Bruna zostaje zmuszona do przeprowadzki z barwnego Berlina na nieco odludną prowincję. Chłopiec jest niepocieszony. Musi zostawić w mieście wszystkich swoich kolegów, wśród których dorastał, ale dobrze wie, że niestety nie ma innego wyjścia- tato jest wojskowym, a rozkaz to rozkaz. Pewnego dnia, znudzony samotną zabawą w jednym miejscu, wbrew zakazom rodziców postanawia zapuścić się poza ogrodzenie posiadłości. Nieoczekiwanie okazuje się, że nieopodal wznosi się gospodarstwo dziwnych ludzi w pasiastych piżamach.

"Chłopiec w pasiastej piżamie" to przede wszystkim niezwykły portret ludzi wojennej rzeczywistości. Czym się kierują? Co nimi rządzi? Przede wszystkim strach. W czasie wojny dużo łatwiej stracić życie, każdy jest podejrzany, a najmniejsze przewinienie może nas dużo kosztować. Bohaterowie filmu to ludzie skomplikowanie, wielokrotnie zupełnie niejednoznaczni i niepogodzeni z realiami, w których przyszło im żyć. Widzimy tutaj siostrę Bruna- zakochaną w Hitlerze młodą fanatyczkę, która gotowa jest walczyć za "sprawę", młodego oficera, starającego się ukryć prawdę o swoim ojcu, Pawła, który z żydowskiego lekarza przemienił się w cień oraz matkę- kobietę, która nie radzi sobie z otaczającą ją rzeczywistością.
Jest jeszcze tato Bruna- komendant obozu koncentracyjnego. Człowiek, który podejmuje decyzje i codziennie skazuje na śmierć setki niewinnych ludzi. A wieczorem wraca do domu i rękoma splamionymi krwią przytula swoje dzieci. Tyran i kochający ojciec w jednym. Sprzeczność, którą trudno pojąć.

Znalezione obrazy dla zapytania chłopiec w pasiastej piżamieFilm przedstawia wojenną tragedię zupełnie inaczej, oczami dziecka. Młody człowiek nie nakłada na rzeczywistość żadnych filtrów, nie interpretuje, nie ubarwia. Mówi to, co widzi. Świat chłopca nie jest skomplikowany. Bruno nie widzi obozu koncentracyjnego, widzi tylko ludzi w pasiastych piżamach, którzy wcale nie są szczęśliwi, chociaż cały dzień się bawią. Bo przecież, o co innego mogłoby chodzić, jeśli nie o zabawę? Wszystko inne jest ogromnie nielogiczne.

Najpiękniejszy jest jednak wątek przyjaźni niemieckiego i żydowskiego chłopca. Przyjaźń przez ogrodzenie, która dla obu dzieci staje się czymś niezmiernie ważnym. Ucieczką od smutnej, szarej codzienności. Obraz ten skłania do refleksji. Kiedy jesteśmy dziećmi nie widzimy między sobą większych różnic. Bariery tworzą dorośli i to oni właśnie stawiają mury nieraz niemożliwe do pokonania.

"Chłopiec w pasiastej piżamie" to film niezwykle poruszający. Wzrusza do łez i pokazuje Holocaust czystymi oczami dziecka. Dziecka, które nigdy nie podejrzewałoby istnienia instytucji takiej, jak obóz koncentracyjny. Dziecka niezdolnego do nienawiści. 
Opowieść skłania widza do refleksji. ta historia mogła się przecież potoczyć zupełnie inaczej...