LBA

LBA- kolejny odcinek

08:49


 Sama nie wiem, który to już raz podchodzę do LBA, nie potrafię sobie jednak przypomnieć, kiedy byłam nominowana po raz ostatni. Czyżby rzeczywiście osiem miesięcy temu? Nominacja cieszy za każdym razem (chyba że terminy gonią, blog zarasta krzaczorami, a ty przechodzisz załamanie nerwowe, bo zdajesz sobie sprawę, że w tym tygodniu z recenzji znowu nici- znam to z autopsji). Na szczęście nie jestem w tej sytuacji i ze spokojnym sercem odpowiem dziś na kolejny zestawik pytań, tym razem od Kasi (w blogsferze znanej jako Katherine Herondale).

  1.  Po jaki gatunek literacki najchętniej sięgasz?  
    Cóż, naprawdę trudno odpowiedzieć mi na to pytanie. Tak samo zresztą, jak na: "Jaka jest Twoja ulubiona powieść?". Książki, które czytam nie są wcale gatunkowo jednorodne (co można zauważyć, patrząc na spis moich blogowych recenzji). Myślę, że gatunki nie powinny ograniczać czytelnika i, że w każdej odmianie znajdziemy dzieła bardzo dobre czy też wybitne. Mogę za to z łatwością powiedzieć po jakie powieści sięgam NAJCZĘŚCIEJ. Są to przeważnie obyczajówki, lubię także książki z historycznym tłem, biografie. Ale to wcale nie znaczy, że pogardzę dobrym kryminałem, reportażem czy młodzieżówką. Na dalekiej drodze do "zaprzyjaźnienia" jestem za to z takimi gatunkami, jak New Adult czy Young Adult, ale wynika to chyba z ich nieznajomości.
    Stos Książek, Vintage Books, Książka, Książek, Stary
  2.  Czym kierujesz się przy wyborze książki - okładką, tytułem, opisem z tyłu, czy może jeszcze czymś innym?
    Wszystkim po trochu. Ciekawa, intrygująca okładka na pewno zachęca. Tak samo nieoczywisty tytuł. Potem odruchowo zerkam na tył i czytam opis (choć czasem łatwo się na nim przejechać), oczywiście zwracam uwagę także na zamieszczone tam rekomendacje pochodzące z poważanych, zagranicznych i polskich gazet oraz opinie znanych mi autorytetów. Zazwyczaj korzystam także z metody na chybił trafił. To znaczy otwieram powieść na przypadkowej stronie i po prostu czytam, próbuję, smakuję...
  3. Co uważasz za największe ograniczenie ludzi?
    Uważam, że największe ograniczenia ludzkość nakłada na siebie sama, posługując się stereotypami i nie będąc w stanie wyrwać się z określonego modelu myślenia. To my tworzymy swoje ograniczenia. To my budujemy ściany, mosty, bariery nie do przebycia... Dlatego cieszę się, że niektórzy ludzie są na tyle odważni, by je pokonywać.
  4.  Czy masz bohatera literackiego, który zainspirował Cię do jakiejś zmiany?
    Raczej nie przypominam sobie konkretnego, ale nie ulega wątpliwości, że książki, które czytamy, inspirują nas i motywują do działania. Oraz oczywiście podwyższają naszą świadomość pewnych spraw.
  5. Masz ulubioną książkową parę?
    Mistrz i Małgorzata. Zdecydowanie.
  6.  Wolisz trylogie i serie, czy powieści jednotomowe?
    Raczej jestem zwolenniczką powieści jednotomowych. Są "bezpieczne", ponieważ nie prowadzą do rozczarowań. Nie wiem dlaczego, ale kontynuacje zwykle są dużo słabsze od pierwszej części, a niektóre można nawet nazwać zupełnym niewypałem. Choć nie ukrywam, mam jedną serię, której pozostaję wierna mimo upływu lat- Jeżycjadę Małgorzaty Musierowicz. W tym przypadku jestem nawet w stanie znieść wszelkie niedoskonałości kolejnych kontynuacji.
  7. Czy wiesz już, co będziesz robić w przyszłości? Wiążesz ją w jakiś sposób z pisaniem/literaturą?Nie mam pojęcia, co mnie czeka w przyszłości. Literatura jako sposób na życie? Zobaczymy.Maszyna Do Pisania, Książka, Notatnik, Papieru, Piśmie
  8.  Jesteś w stanie czytać kilka książek jednocześnie, czy zaczynasz czytać kolejną po skończeniu pierwszej?
    Oczywiście, bardzo często czytam kilka książek naraz, choć niekiedy metoda ta okazuje się zgubna. Zwłaszcza kiedy tematy obu dzieł są do siebie zbliżone. Wtedy niezwykle łatwo pomieszać wątki.
  9. Nie przeszkadza Ci sięgnięcie po książkę po obejrzeniu jej ekranizacji? Często tak robisz?
    Jestem jedną z nielicznych osób, u których obejrzenie ekranizacji przed lekturą książki w niczym absolutnie nie przeszkadza. Miałam nawet sytuację, kiedy okazało się to niezwykle pomocne, ponieważ znając z filmu zarys fabuły nie zniechęciłam się po przeczytaniu pierwszych kart powieści ("Atlas chmur").
  10. Lubisz poezję? Masz ulubiony wiersz albo autora?Uwielbiam poezję. Wymienianie ulubionych utworów zajęłoby zdecydowanie za dużo miejsca, dlatego ograniczę się do kilku twórców. Szymborska, Poświatowska, Norwid, Herbert, Staff,  Różewicz... Róża, Książki, Poezja, Biały, Różowy, Przetargu
  11. Oglądasz jakieś seriale?Niestety, seriale raczej nie są dla mnie...

A teraz pora na moje pytania:

1. Jakie są Twoje czytelnicze plany na wakacje?
2. Jakie jest Twoje ostatnie literackie rozczarowanie?
3. Ebooki czy książki w wersji papierowej?
4. Gdybyś mogła wyjechać w miejsce akcji którejś ze swoich ulubionych książek, dokąd byś się wybrała?
5. Na jaką premierę filmową czekasz z niecierpliwością?
6. W przyszłości widzisz siebie jako...
7. Pięć marzeń, które bardzo, ale to bardzo chciałabyś spełnić.
8. Morze czy góry?
9. Co najbardziej lubisz w blogowaniu?
10. Jakie masz plany, marzenia, aspiracje związane z prowadzeniem bloga?
11. Czy przeczytałaś kiedyś książkę, która diametralnie zmieniła Twoje spojrzenie na pewne kwestie?

Nominuję:
http://mysli-zaczytanej.blogspot.com/
http://nieuleczalnyksiazkoholizm.blogspot.com/
http://bookocholic.blogspot.com/
http://booksofmeworld.blogspot.com/
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/




Książniczka

Mozaika ludzkich dusz w "Atlasie chmur" Davida Mitchella

17:28

Sześć różnych, starannie utkanych historii osadzonych w całkowicie odmiennych realiach. Sześciu niezwykłych bohaterów rzuconych na głęboką wodę czasów, w jakich przyszło im żyć. Sześć na pierwszy rzut oka niepowiązanych ze sobą wątków, które jednak łączy nieuchwytna, do końca nieodgadniona więź. Taki jest właśnie "Atlas chmur" Davida Mitchella- książka, która intryguje i przywiązuje do siebie czytelnika na wiele długich godzin. Książka, w której drzemie wielka tajemnica, która wcale nie kończy się wraz z ostatnią stroną, ale trwa w nieskończoność.

"Atlas chmur" to niewątpliwie najbardziej nietypowa i wymykająca się wszelkiej kwalifikacji powieść, jaką przeczytałam w ostatnim czasie. Wzbudza ciekawość już podczas analizy spisu treści. No bo w jakiej "normalnej" książce rozdziały porozrzucane się według starannie przemyślanego szablonu (który w wersji numerycznej prezentuje się mniej więcej tak: 1, 2, 3, 4, 5, 6, 5, 4, 3, 2, 1)? Która książka zaczyna się przerwaną wpół historią, której zakończenia czytelnik dowie się dopiero pod koniec lektury? Ta właśnie nieszablonowość w planie powieści automatycznie popycha do działania, staje się impulsem do otworzenia książki i zgłębienia się w jej świat. O, pardon! Światy.

No więc otwieramy książkę i... mamy ochotę czym prędzej ją zamknąć. Przynajmniej ja tak miałam. Po przeczytaniu pierwszej strony byłam pewna, że to nie dla mnie, że "Atlas chmur" mnie przerasta. Dlaczego? Ponieważ w pierwszym rozdziale króluje inwersja. Inwersja tak nieznośna, uciążliwa, choć zarazem piękna, że zanim dochodziłam do końca zdania, zapominałam, o czym w nim była mowa. A na domiar złego każde wypowiedzenie naszpikowane było ciężkostrawnymi archaizmami rodem z XIX wieku. W moim przypadku musiało przeminąć 50 stron, by męka przedzierania się przez następne karty powieści nabrała uroku, a piękno zostało dostrzeżone przez umęczony umysł. Od tej chwili za nic w świecie nie byłabym w stanie odłożyć "Atlasu chmur". Szczerze mówiąc, dla niego byłabym gotowa zrezygnować z edukacji, która stała się istotną przeszkodą w odbywaniu podróży w czasie i przestrzeni.

Fabuła, oto klucz do udanej powieści. A co jeśli nie ma jednej spójnej historii, jednego związku przyczynowo-skutkowego, toczącego się od punktu A do Y? Wtedy możemy być pewni, że czytamy "Atlas chmur". Po początkowej lekturze Dziennika Pacyficznego niejakiego Adama Ewinga, przemierzającego bezkresny Ocean, przenosimy się do Belgii okresu międzywojennego, gdzie utalentowany i nie mniej świadomy swych zdolności, Robert Frobisher podejmuje próbę szybkiego wzbogacenia się. Następnie poznajemy historię młodej, ambitnej dziennikarki z Buenas Yerbas, która w latach 60. wpada na trop inwestycji, godzącej w bezpieczeństwo mieszkańców miasta. Potem nasza podróż prowadzi przez początek XXI wieku, czas państwa Korporacji i okres po upadku cywilizacji, by znów cofnąć się do punktu wyjścia. Adama Ewinga i jego powrotu do domu.

To niesamowite, jak autor "Atlasu chmur" potrafi bawić się formą, mieszać gatunki (książka nie jest pod tym względem spójna), stylami literackimi, takimi jak powieść epistolarna, dziennik czy klasyczne opowiadanie. Książka jest także mieszanką różnych nastrojów: przejmującego smutku, emanującego z historii Frobishera, dreszczyku emocji w wątku Luisy Rey czy nieopanowanej wesołości, towarzyszącej humorystycznej wstawce Cavendisha. To, co jednak wzbudza największy podziw, to język. Barwny i w pełni dostosowany do przedstawianych realiów. 

Dusze przemierzają wieki, jak chmury przemierzają niebo i choć kształt chmury, ani barwa, ani wielkość nigdy takie same nie zostają, ciągle pozostaje chmurą.
Choć podróż wiedzie przez różne epoki, nasi bohaterowie słyszą nawzajem swoje głosy. W pewnych momentach swojego życia napotykają na swoje ślady, strzępki przeżyć i poczynań, bardzo odległe echa zamierzchłych czasów. Myślę, że w tym właśnie drzemie sens całej powieści. Choć nasze losy przeplatają się, toczą w zupełnie różnych realiach, czasach, miejscach świata, to poprzez swoje życie mamy wpływ na byt innych. To, co robimy dziś- jutro, za tydzień czy za sto lat może odmienić rzeczywistość kogoś innego w mniej lub bardziej oczywisty sposób. "Atlas chmur" jednak nie jest książką jednej właściwej interpretacji. Pozostawia czytelnikowi pełną swobodę, niczego nie wyjaśnia i niczego nie dopowiada.

Kolejna wojna zawsze się zbliża, Robercie. Nikt ich nigdy do końca nie gasi. A co jest iskrą, od której wybucha? Żądza władzy, centralna siła natury ludzkiej.
"Atlas chmur" to także ponura refleksja nad naturą człowieka. Pełno w niej postaci zdominowanych przez żądzę zysku, chorobliwie zachłannych i ponad wszystko pragnących władzy. Dokąd prowadzi droga ludzkości, która w imię posiadania i rządzenia jest gotowa odrzucić wszelkie wartości i idee. Powieść udziela nam odpowiedzi. Do państwa, w którym wartością duszy jest dolar, a potem... do Wielkiego Upadku, po którym spodlona ludzkość nie jest już w stanie osiągnąć poprzedniego stanu rzeczy.

Dla mnie jednak książka Davida Mitchella to przede wszystkim orędzie nadziei. Autor przedstawia alternatywny bieg historii, ale swoją opowieść kończy w punkcie wyjścia. My, ludzie, wszystko jeszcze możemy zmienić. Musimy tylko zawzięcie i z poświęceniem walczyć o dobro, prawdę i piękno, jak to robią bohaterowie "Atlasu chmur".

I dopiero, gdy wydasz śmiertelne tchnienie, pojmiesz, że żywot twój więcej nie znaczył niźli kropla w nieskończonym oceanie! Lecz czymże jest każdy ocean jeśli nie morzem kropel?

DecoMorreno

DecoMorreno, czyli dlaczego w internecie zapachniało kakao?

20:43

Szczerze powiedziawszy, nie pamiętam, by w ostatnich latach wokół jakiejkolwiek książki zrobił się taki medialny szum, jak wokół "Najwyższej jakości" autorstwa powszechnie cenionego, hiszpańskiego pisarza Cacao DecoMorreno. Trudno wyzbyć się wrażenia, że jest ona po prostu wszechobecna. Wszędzie jej pełno- na Lubimy Czytać, Facebooku, Wykopie i Instagramie. Wystarczy wspomnieć, że dobrze znane nazwisko autora stało się w ostatnim czasie najczęstszą poszukiwaną frazą na literę "d" wyszukiwarki Google. Bez dwóch zdań powieść okazała się czytelniczym objawieniem 2016 roku i z pewnością pozostanie w pamięci szerokiego grona czytelników na wiele długich lat.

Nie czytaliście jeszcze tej pozycji, ale nazwisko autora brzmi dziwnie znajomo? Otwórzcie jedną z kuchennych szafek, a całkiem możliwe, że zobaczycie to:
Choć naprawdę trudno w to uwierzyć w całym zamieszaniu chodzi o... kakao. To wszystko podsumować można właściwie jednym jedynym słowem. Internet. To dzięki niemu (czy też, jeśli ktoś woli, przez niego) taki trolling jest możliwy. "Najwyższa jakość", wydana nakładem wydawnictwa Extra Ciemne, ma już nawet swoją stronę na Lubimy Czytać (o dziwo książka doczekała się sporej liczby recenzji i ocen). 
Ale karuzela kakaowej pomysłowości wcale się na tym nie kończy. "Egzemplarze powieści" są już dostępne na dziale książkowym sklepu Piotr i Paweł.

A wszystko zaczęło się całkiem niewinnie od facebookowego posta internautki, która zauważyła podobieństwo opakowania popularnego kakao do okładki książki. Spostrzeżenie podchwycili inni i proszę. Kakao stało się prawdziwym hitem internetu i jedną z najlepiej ocenianych książek LC. Jak widać, powieści wcale nie trzeba pisać... ;)

Po tym chyba już nic nie jest w stanie mnie zdziwić.

Książniczka

Wyżyny osobliwości, czyli o "Sklepach cynamonowych" Bruna Schulza

19:48

Adela wracała w świetliste poranki, jak Pamona z ognia dnia rozżagwionego, wysypując z koszyka barwną urodę słońca (...); a obok tej czystej poezji owoców wyładowywała nabrzmiałe siłą i pożywnością płaty mięsa z klawiaturą żeber cielęcych, wodorosty jarzyn, niby zabite głowonogi i meduzy- surowy materiał obiadu o smaku jeszcze nieuformowanym i jałowym, wegetatywne i telluryczne ingrediencje obiadu o zapachu dzikim i polnym. 
 I tym, jakże obiecującym fragmentem Schulzowej prozy (prozy?!) chciałabym zacząć moją recenzję "Sklepów cynamonowych", która, obawiam się tego szczerze, po raz kolejny nie będzie recenzją, a raczej zbiorem luźnych i obrzydliwie subiektywnych przemyśleń na temat tego dzieła. Pierwsze spotkanie z panem Schulzem miało miejsce w tym roku i już od pierwszej strony, ba, od pierwszego zdania wiedziałam, że czytam coś absolutnie wyjątkowego. Twórczość Bruna to właściwie zbiór słówek i wyniosłych, majestatycznych słów (patrz: "telluryczne") zestawionych ze sobą w różne, dziwne konstelacje i nieprzewidywalne zbiory. Albo się to pokocha, albo znienawidzi, ale nigdy nie pozostanie się obojętnym wobec "klawiatur żeber" czy "wodorostów jarzyn".

"Sklepy cynamonowe" to zbiór opowiadań, których akcja toczy się w małym, galicyjskim miasteczku (często jest ono utożsamiane z rodzinną miejscowością autora, czyli Drohobyczem). Narrator to młody chłopiec, który otaczającą rzeczywistość przedstawia w sposób niemal całkowicie wyzbyty realizmu. Tak, jakby wszystko wokół niego zostało poddane licznym modyfikacjom, przepuszczone przez filtr dziecięcej, niczym nieskrępowanej wyobraźni, wcielone do świata skojarzeń i niekończących się porównań. Miasteczkowa rzeczywistość zostaje pozbawiona wszelkich znamion normalności, przybierając jednocześnie kształt sennego marzenia, w którym to, co martwe ożywa, to, co szare rozprasza milionem barw, a to, co zwykłe i znane- zaczyna budzić zachwyt. Świat staje się jaskrawy, przerysowany, obraz- tak wyrazisty, że powoduje niepokój czytelnika. A wszystko to, choć z technicznego punktu widzenia pisane jest prozą, stwarza wrażenie dziwnej poetyckości. Nic dziwnego, że w języku narracji aż roi się od ożywień, personifikacji i zapierających dech w piersiach (przynajmniej moich) metafor. Proza Schulza to dobrze doprawiony kawał tekstu, który bombarduje nas milionami smaków, zapachów i, oczywiście, obrazów. To może urzec, ale może również przyprawić o zawrót głowy.

W świecie Schulza nie ma pojedynczych przykładów. Wszystko jest uniwersalne, ogólne, powszechne. Adela nie jest tylko książkową Adela, ale także NASZĄ Adelą. Ojciec jest zawsze Ojcem, bez względu na to, czy jesteśmy z nim spokrewnieni, czy też nie. A miasteczko? Miasteczko to labirynt, w którym odnajdujemy i gubimy swoje drogi. To miejsce, które kpi z naszych planów, a jednocześnie podaje nam pomocną dłoń. Nasze miasta też takie są, prawda?

To, co uderza podczas lektury "Sklepów cynamonowych" to z pewnością również wszechobecna tajemniczość. Nasz narrator nie stroni od mrocznych miejsc. Wręcz przeciwnie. Z wielką chęcią się w nie zapuszcza, bez zastanowienia wyrusza w nieznane, bada niesprawdzone przez nikogo szlaki. Wszystko, co wydaje mu się intrygujące, jak chociażby tytułowe Sklepy Cynamonowe, przyciąga go, jak magnes. Nie jest w stanie z tym walczyć.

Jak srebrne astrolabium niebo otwierało w tę noc czarodziejską mechanizm wnętrza i ukazywało w nieskończonych ewolucjach złocistą matematykę swych kół i trybów.
"Sklepy cynamonowe" to dzieło, które nie podlega żadnym kryteriom oceny. Schulz wzniósł się w nim na wyżyny osobliwości, osiągając stopień inności, z którym nigdy wcześniej się nie spotkałam. A mimo to jest w tych opowiadaniach coś elektryzującego, przyciągającego. "Sklepy cynamonowe" mają czytelnikowi wiele do zaoferowania. Są niezapomnianą podróżą w świat niepokojąco wyraźnych cieni i świecących ciemności. W zamian wymagają tylko jednego. Żeby nie próbować wszystkiego zrozumieć. 

animowane

Krótki przewodnik po filmach Disneya #1: "101 Dalmatyńczyków"

19:00

Całkiem niedawno wpadłam na genialny pomysł. W ramach urozmaicenia tematyki bloga postanowiłam poprzeplatać recenzje książek i filmów tekstami o czymś, o czym mogę mówić całymi godzinami i co jest mi szczególnie bliskie od najmłodszych lat. O filmach wujka Disneya. Kto nie wychował się na tych produkcjach? Kto nie uronił ani jednej łzy? Kto podczas oglądania ani razu głośno się nie roześmiał? Kto nie nucił piosenek śpiewanych przez księżniczki, rycerzy, książąt, złodziejaszków, tajemnicze stwory, potwory i masę innych postaci, które od kilkudziesięciu lat przewijają się przez kolejne filmy? Chyba nie ma takiej osoby. I właśnie dlatego produkcje Disneya są absolutnym fenomenem. Czymś, co tkwi w nas mimo upływu lat. Czymś, co bawi dziecko, nastolatka, dorosłego i staruszka. Czymś, za czym może czasem nieświadomie tęsknimy.



Kiedy zaplanowałam już cykl poświęcony Disneyowi, myślałam, że jestem szalenie oryginalna. Potem jednak rozejrzałam się trochę i... niestety, nie jestem. Jak to jest możliwe, że w tylu głowach naraz rodzą się podobne pomysły? Że spośród tylu tematów wybieramy akurat ten sam? To się chyba nazywa pokrewieństwo dusz. :) Dobrze, że nie kierował mną konformizm. Konformizm to jedna z tych rzeczy, na które mam ciężką alergię.
Początkowo cykl miał mieć formę TOP 5 albo TOP 10, ale nie wypaliło. W moim przypadku zamknięcie się w pięciu ulubionych filmach jest po prostu niemożliwe. Więc spore grono ulubieńców podzieliłam na kilka (kilkanaście?!) tur.

Ale nie przedłużając, zaczynajmy! Dziś pora na:

101 Dalmatyńczyków


Nie mam pojęcia, dlaczego zaczynam właśnie od tej "bajki". Może dlatego, że jest bardzo często pomijana we wszelkiego rodzaju zestawieniach. Nigdy jeszcze na pytanie: "Który film Disneya lubisz najbardziej?" nie otrzymałam odpowiedzi: "101 Dalmatyńczyków". Za to często słyszę, że pozycja ta specjalnie daną osobę nie interesowała, więc tak się jakoś złożyło, że nigdy nie została przez nią obejrzana. Osobiście czuję do "Dalmatyńczyków" wielką sympatię. Były czasy (bardzo zresztą zamierzchłe), kiedy wprost katowałam tę bajkę, oglądając ją niemal dzień w dzień.

Jest to jedna z tych animacji, których głównymi bohaterami są zwierzęta, choć delikatnie uczłowieczone. Wszystko zaczyna się, gdy pewien właściciel dalmatyńczyka podczas spaceru w parku poznaje piękną kobietę ("całkiem przypadkiem" posiadającą psa tej samej rasy). Jak się okazuje zarówno pupile, jak i ich właściciele szybko się w sobie zakochują i postanawiają odtąd razem kroczyć przez życie. Początkowo wszystko układa się pomyślnie. Na świat przychodzą małe dalmatyńczyki i cała rodzinka pędzi spokojne, radosne życie w domku na zacisznych przedmieściach dużego miasta. Wkrótce jednak szczenięta zostają skradzione. Odtąd cała rodzina oddaje się poszukiwaniom, a sprawa kradzieży staje się punktem wyjścia do szeregu nieoczekiwanych zdarzeń, zabawnych sytuacji i perypetii.


Pisząc o tym filmie, nie sposób nie wspomnieć o postaci, którą zna chyba każdy. Pewnej niesamowicie charakterystycznej, ekscentrycznej wielbicielce futer, bez przerwy palącej długie papierosy, czyli Cruelli de Mon. Moim zdaniem jest to jedna z najbardziej intrygujących, bajkowych antybohaterek, wcielenie wszystkich możliwych negatywnych cech (z ciężkim nałogiem włącznie). Właściwie równie dobrze ten film mógłby się nazywać "Cruella de Mon", ponieważ to ona gra w nim pierwsze skrzypce i jest duchem sprawczym zdarzeń. Choć z pewnością w większości nie budzi pozytywnych emocji (w tym przypadku jestem odmieńcem), to jednocześnie wzbudza zainteresowanie. Bez niej ten film nie byłby już tak barwny i wyjątkowy. Cruella de Mon jest przecież jedyna w swoim rodzaju i nie wiem, czy w jakiejkolwiek innej bajce powstała tak idealnie wykreowana antybohaterka.


"101 Dalmatyńczyków" to klasyczny film Disneya. Widz znajdzie w nim sporą dawkę miłości, przyjaźni, oddania i ciepła. Co prawda wymienione wartości zostaną zrównoważone przez chciwość, chęć zysku i "paskudny charakterek" Cruelli de Mon, ale koniec końców wszystko, co złe zostanie napiętnowane i pokonane. I tak niech zostanie! ;)

film

Starcie bohaterów, czyli recenzja kolejnej części "Kapitana Ameryki"

19:44

Choć początkowo zupełnie się na to nie zanosiło, rok temu stałam się gorącą zwolenniczką filmów Marvela, zmieniając tym samym diametralnie swoje poprzednie stanowisko. I teraz z własnego doświadczenia mogę powiedzieć, że jeżeli ktoś twierdzi uparcie, iż produkcje te są wyjątkowo słabymi wytworami kultury niskiej, to znaczy, że jeszcze ich nie oglądał. Wbrew pozorom mają widzowi do zaoferowania całkiem sporo, a nieraz nawet znacznie więcej niż inne dzieła wpuszczane do kin, dla zadowolenia gustów szeroko pojętych mas. 
 Tak więc nie powinno nikogo dziwić, że razem z innymi ludźmi tłumnie zmierzającymi do kin ("Kapitan" już po 19 dniach okazał się kasowym hitem tego roku), postanowiłam jeszcze raz zagłębić się w świat ulubionych bohaterów. I zdecydowanie tego nie żałuję! Ten film to skuteczny sposób na miłe spędzenie wieczoru w naprawę doborowym towarzystwie. Na ekranie widzimy takie gwiazdy, jak nieprzyzwoicie przystojny Chris Evans, czarująca, aczkolwiek zaskakująco niebezpieczna Scarlett Johansson czy Robert Downey Jr., którego po prostu nie lubić się nie da. 

W filmie zostaje przedstawiona tematyka, której darmo szukać w poprzednich odsłonach. To, co wcześniej skutecznie było pomijane i zamiatane pod dywan, by nie psuć efektu, w "Kapitanie Ameryce" przedstawiono w pełnej okazałości. Czy Avengersi rzeczywiście są błogosławieństwem dla mieszkańców globu? Te pytanie właściwie napędza akcję filmu, od niego wszystko się zaczyna. Nasi bohaterowie wielokrotnie już zdołali popisać się odwagą i uratować świat..., zostawiając jednocześnie za sobą setki niewinnych ofiar. Każdej ich interwencji towarzyszyła śmierć ludzi. Bohaterowie też popełniają błędy, ale cena dla wielu okazała się zbyt duża. W końcu ONZ zaproponowało objęcie Avengers ścisłą kontrolą, by nie dopuścić do kolejnej tragedii. W razie nieprzyjęcia tej propozycji, postacie byłyby zmuszone zawiesić swoją działalność i przejść do stanu bohaterskiego niebytu. I tutaj pojawia się problem, gdyż nie każdemu rezygnacja z autonomii jest na rękę. Rozpad wśród Avengers okazuje się zatem nieunikniony, a nieoczekiwany splot okoliczności prowadzi do konfrontacji. Kapitan Ameryka i Iron Man stają po dwóch stronach barykady.

To, co przemawia za filmem to niezwykle rozbudowana fabuła, która właściwie nie ma słabych momentów (może z wyjątkiem delikatnie drażniących, ckliwych rozmówek Wandy i Visiona). Zdecydowanie zachwycają błyskotliwe, pozbawione sztuczności dialogi. Widz właściwie nie ma szansy, by się znudzić. Zwroty akcji, liczne pojedynki i nowe fakty przyprawiają o zawrót głowy. A kiedy wydaje się, że wszystko zmierza w kierunku przewidywalności, twórcy wyciągają z rękawa kolejnego asa, którym niewątpliwie jest wprowadzenie postaci Spider-Mana. I muszę przyznać, iż ten, wydawałoby się, karkołomny zabieg przynosi nieoczekiwane efekty. Atmosfera się rozluźnia, a dialogi zaczynają śmieszyć, niosąc ze sobą tę nutkę młodzieńczej świeżości. Niektórzy uważają, że Spider-Man ukradł ten film w kwadrans. Ja dałabym mu dwadzieścia minut. I już widz leży na łopatkach.

Całe mnóstwo postaci znanych już z poprzednich produkcji Marvela to także wielki plus tej produkcji. Jest tutaj Iron Mana, War Machine, Clint, Falcon i Czarna Wdowa, jak i niepozorny Ant-Man. Pojawia się także Czarna Pantera, która za sprawą swojego mrocznego, tajemniczego image'u wydaje się niezwykle intrygująca. Na ekranie gości Zimowy Żołnierz, również mający w tym filmie swoje pięć minut. Znowu staje się sprężyną wydarzeń zmierzających ku... smakowitej scenie pojedynku.
Bitwa bohaterów na płycie lotniska to niewątpliwie jedna z tych scen, dla których naprawdę warto wybrać się do kina. Zrealizowana z wielkim rozmachem i, co najważniejsze, pomysłem staje się prawdziwą ucztą dla oka widza.

Nowy "Kapitan Ameryka" jest niezwykły pod wieloma względami.
 Po pierwsze, moja wielka sympatia dla Iron Mana nieco osłabła. I choć nadal Stark był tym samym czarującym ekscentrykiem i egocentrykiem, choć nadal nie brakowało mu inteligencji i specyficznego, uszczypliwego stylu bycia oraz poczucia humoru, nadal nie mogę mu wybaczyć, że w kluczowym momencie stracił nad sobą panowanie i pod wpływem emocji rzucił się bezmyślnie na Kapitana.
Po drugie, to pierwszy film,w którym antagonista (Zemo) budzi współczucie.
Po trzecie, porusza tematykę ważną nie tylko w świecie Marvela, ale także w naszej rzeczywistości. W świecie konfliktów, wojen i zagrożeń ważne jest zachowanie rozsądku i otwartego umysłu. Czasem walcząc o lepszy świat, krzywdzimy niewinnych ludzi. Musimy o tym pamiętać i połączyć siły, by móc temu przeciwdziałać. 

A to trailer dla wszystkich, których nie udało mi się przekonać ;) :


literatura amerykańska

Czy kolor ma znaczenie? Recenzja ,,Służących" Kathryn Stockett

18:00

Jackson w stanie Missisipi. Stany Zjednoczone. Lata 60. XX wieku. Bob Dylan rozpoczyna swoją karierę. Nadchodzi prawdziwa rewolucja obyczajowa. Człowiek stawia swoją stopę na księżycu. A pewne rzeczy nadal pozostają nie do przeskoczenia... Podczas gdy gdzieś daleko Martin Luther King wygłasza swoje słynne wystąpienia, w Missisipi równość między białymi a ,,kolorowym"  nie śni się jeszcze nikomu. To byłoby przecież szaleństwo. Tak więc czarnoskórzy mają oddzielne sklepy, okienka w lodziarniach, szkoły i kościoły, a nawet są zmuszeni korzystać z oddzielnych toalet.

Aibileen od wielu lat pracuje już u białych pań jako pomoc domowa i jednocześnie opiekunka do dzieci. Kocha wszystkich swoich podopiecznych i niekiedy musi zastępować im matkę. Minnie to opryskliwa, ale budząca sympatię kobieta. Przez swój niewyparzony język wielokrotnie pożegnała się z pracą. Panienka Skeeter dopiero co wróciła ze stanowego uniwersytetu. Marzy jej się kariera pisarki, ale zamiast tego otrzymuje posadę dziennikarki w kąciku porad domowych. Te trzy niezwykle silne i odważne kobiety łączą swoje siły i zaczynają pracować nad książką o życiu pomocy domowych w stanie Missisipi. Robią to, choć wiedzą, na jak wielkie narażają się niebezpieczeństwo.

Segregacja rasowa to w literaturze amerykańskiej temat niezbyt oryginalny. Raczej bardzo oklepany, wydawałoby się dogłębnie wyeksploatowany, wałkowany i na nowo roztrząsany w hollywoodzkich (i nie tylko) produkcjach oraz napomknięty w niezliczonej wręcz ilości książek. Czołowy motyw amerykańskiej kultury, który z łatwością można ,,opchnąć'' czytelnikowi, przy okazji skłaniając go do uronienia łezki. W rezultacie powstało wiele powieści wybitnych (a taką z pewnością jest moja ulubiona: ,,Zabić drozda"), jak i prostych, dennych, ckliwych, odgrzewanych historyjek, przyprawiających grono odbiorców o literackie niestrawności. Do której grupy mogłabym zaliczyć ,,Służące" Kathryn Stockett? Zdecydowanie do pierwszej.

Muszę przyznać, że początkowo wcale nie była to przyjemna lektura. Przez pierwsze pięćdziesiąt stron męczyłam się niemiłosiernie i w żaden sposób, mimo sporej ilości dobrej woli, nie mogłam tak naprawdę zainteresować się powieścią. Po pierwsze, nie bez znaczenia był fakt, iż moje spotkanie ze ,,Służącymi" nastąpiło bezpośrednio po wyczerpującej intelektualnie, duchowo i psychicznie (ale za to niezwykle satysfakcjonującej) lekturze ,,Imienia róży". Cóż, nie ulega wątpliwości, że dystans między Włochami XIV wieku, a latami 60. wieku XX jest dość znaczny. Naprawdę odczułam ten skok cywilizacyjny i nie byłam w stanie zaaklimatyzować się w nowych warunkach. Tęskniłam za klasztorną pieczenią i winem, podczas gdy w zamian dostawałam kanapkę z masłem orzechowym i puszkę coca coli. Po drugie, niezwykle uciążliwe stało się czytanie pierwszych kliku rozdziałów zapisanych przez jedną z bohaterek powieści- Aibileen. Całe mnóstwo potocznych słówek i kolokwializmów, specyficzna (bardzo!) składnia- miejscami niezwykle skomplikowana i poważnie utrudniająca zrozumienie sensu, no i znienawidzone ,,coby", czyli wszechłącznik wypowiedzi używany w nadmiarze i porządnie działający mi na nerwy.

Potem jednak zupełnie wsiąkłam. Tę książkę czyta się naprawdę wspaniale. Atmosfera tamtych czasów została odmalowana przez panią Stockett po mistrzowsku. Wydaje mi się, że autorka dotknęła samego sedna relacji białych i ,,kolorowych". Z czego wynikało pasmo uprzedzeń i antagonizmów? Przede wszystkim z niewiedzy i, oczywiście, braku zrozumienia drugiego człowieka.  Właśnie, CZŁOWIEKA. Za bardzo skupiamy się na rozróżnianiu kolorów, by dostrzec w drugiej osobie człowieka o tych samych uczuciach, marzeniach, potrzebach i pragnieniach. 


,,Służące" to także niezwykle charakterystyczne postacie od wrednej, obłudnej Hilly, nieco zagubionej pani Leefolt, po ciepłą Aibileen i rozgadaną, bezpośrednią Minny. To również mnogość wątków. Każda z głównych bohaterek musi mierzyć się z problemami w życiu prywatnym, każda na swój sposób przeżywa sytuację w Missisipi, która wielokrotnie osobiście je dotknęła, każda jest świadkiem dramatycznych wydarzeń nierównej walki między dwoma rasami, każda w końcu postanawia przerwać milczenie i podjąć wydałoby się skazaną na przegraną próbę odmienienia własnej rzeczywistości. Każda musi coś w imię tej próby poświęcić. Pracę, rodzinę, wymarzoną miłość...
Czy nie taki był sens książki? Czy nie chodziło o to, żeby kobiety zrozumiały: ,,Jesteśmy tylko dwiema istotami ludzkimi, nie tak znowu wiele nas dzieli. Znacznie mniej niż sądziłam.
 ,,Służące" zmuszają do refleksji nad naturą człowieka, który tak bardzo skłonny jest do piętnowania wszystkich, odmiennych od niego osób. Ale niesie też za sobą nadzieję. Tyle jest przecież wokół nas ludzi życzliwych, przyjaznych, dobrych serc, które nigdy nie pogodzą się z niesprawiedliwością świata i podejmą nawet najbardziej beznadziejną próbę walki.



kryminał

Imię arcydzieła - "Imię Róży"

22:08

"Imię róży" od dawna miałam już w swoich czytelniczych planach. I, co dość powszechne, a zarazem smutne, do lektury pchnęła mnie śmierć autora powieści- Umberto Eco. Zaczęło się dużo mówić o nim i jego twórczości, jego dzieła wystawiać na witryny każdej mijanej księgarni, kadzić, wychwalać, wspominać, zachwycać się... Uznałam, że teraz nie mam wyboru i po którąś z powieści tego wybitnego intelektualisty sięgnąć muszę. Padło na "Imię róży".

Akcja powieści toczy się w XIV wieku w znamienitym opactwie benedyktynów w północnych Włoszech, do którego przybywa uczony franciszkanin, Wilhelm z Baskerville wraz ze swoim uczniem, nowicjuszem Adso z Melku. Otoczony sławą człowieka przenikliwego Anglik zostaje poproszony przez opata o rozwikłanie zagadki śmierci jednego z mnichów. Sprawę komplikuje fakt, iż za kilka dni w opactwie ma się odbyć debata teologiczna, w której wystąpią najwięksi dostojnicy kościelni pod przewodnictwem wielkiego inkwizytora, Bernarda Gui. Sytuacja jest kłopotliwa, grozi wybuchem skandalu i zniszczeniem dobrego imienia zakonu. Wkrótce jednak dochodzi do kolejnych morderstw, których trop wiedzie do zakazanej, klasztornej biblioteki.

Wiele jest elementów tej powieści, które budzą zachwyt. Mnie osobiście najbardziej urzekła atmosfera. Lektura "Imienia róży" to najprawdziwsza podróż w czasie do mrocznego, tajemniczego średniowiecza. Świat przedstawiony jest wykreowany tak realistycznie, że miejscami trudno uwierzyć, iż książka ta powstała w wieku XX. Wszystko do siebie pasuje idealnie. Teologiczne rozmowy na tematy ubóstwa, łacińskie cytaty, opasłe tomiska ksiąg zgromadzonych w bibliotece lub żmudnie przepisywanych w skryptorium, uporządkowany według godzin kanonicznych rytm życia mnichów, jak i wszechobecne, zatrważające bogobojnych pogłoski o budzących się ruchach heretyckich, deprawujących ubogą ludność. Widać w tym ogromną wiedzę i niezwykły kunszt literacki Umberto Eco. To niesamowite skonstruować świat z taką dokładnością i umożliwić czytelnikowi rzeczywiste przebywanie w klasztornym wzgórzu.

Niezwykle bogata i rozbudowana jest fabuła. Oprócz wątku kryminalnego można znaleźć w książce mnogość innych, nie wyłączając miłosnego. W centrum uwagi pozostaje jednak oczywiście sprawa tajemniczych zabójstw, wpisujących się w apokaliptyczną konwencję. Ciąg wydarzeń prowadzi do nieprzewidywalnych wniosków i zaskakującego rozwiązania. A cała sprawa toczy się w pobliżu biblioteki i "dziwnej księgi", mającej moc tysiąca skorpionów.

-A ty- zapytałem z dziecinną zuchwałością- nigdy nie popełniasz błędów?
-Często- odparł- Lecz zamiast płodzić jeden tylko, wymyślam ich wiele, tak że nie jestem niewolnikiem żadnego.
Nie sposób pisać o tej książce, nie wspominając o wspaniałych kreacjach bohaterów. Srogi, budzący grozę Bernard Gui, młody i nieco naiwny Adso, lubieżny Salwator czy ponury ślepiec, Jorge- oni wszyscy są postaciami niezwykle autentycznymi i kompletnymi. Posiadają własną, spójną tożsamość, zgodnie z którą postępują i myślą. Ale i tak najwspanialszym bohaterem jest Wilhelm. Ten przenikliwy Anglik to postać nietuzinkowa, były inkwizytor i erudyta, który w ciężkich czasach wieków średnich, nie daje sobą manipulować. W niemal każdej sytuacji kieruje się trzeźwym umysłem, chłodną, spokojną oceną sytuacji. Potrafi ludzi obserwować, dostrzegać ich wady i słabości, przewidywać kolejne kroki, demaskować hipokryzję i głupotę. Wilhelm z Baskerville to postać idealna, która od początku budzi wielki podziw dla swoich wielkich zdolności i niezwykłej metody dochodzenia prawdy.

-Co najbardziej przeraża Cię w czystości?-spytałem.
-Pośpiech.
"Imię róży" jedna z niewielu książek, w których zachwyca zarówno pomysł, jak i wykonanie. Idealnie rozegrana intryga kryminalna, choć na pierwszy rzut oka wydaje się być głównym wątkiem powieści, okazuje się jedynie pretekstem do przedstawienia  średniowiecznego klasztoru benedyktyńskiego. Czytelnik zostaje podstępem zwabiony do tajemniczych wnętrz biblioteki, w których nietrudno o pomieszanie zmysłów. Ponadto zdobywa wiedzę na tematy, o których wolałby nigdy nie usłyszeć. Dowiaduje się o niecnych postępkach heretyków, braciaszków, towarzyszy Dulcyna, za nic mających moralność i zasady świętej wiary katolickiej. Zanim się spostrzeże, znajduje się w samym środku śmiertelnej debaty teologicznej, otoczony dwoma przeciwnymi sobie obozami, spierającymi się zażarcie o ubóstwo Jezusa. W końcu, tak jak bohaterowie, zaczyna płonąć pragnieniem zdobycia księgi, która pochłonęła już kilka ludzkich istnień.

Dobrem dla księgi jest, by była czytana.
W takim razie "Imię róży" nie ma co się niepokoić. Ta księga, jestem tego pewna, będzie czytana do końca świata. 

Książniczka

TOP 6 lektur szkolnych

18:00

Lektura szkolna... to brzmi zniechęcająco. A jak jeszcze do tego jest z gwiazdką to dopiero tragedia! Już sam fakt włączenia jakiegoś utworu literackiego do kanonu lektur szkolnych nie świadczy o nim zbyt dobrze. Od razu można się domyślić, że będzie nudny i nieznośnie pouczająco-moralizujący, czyli ze skłonnością do traktowania młodego czytelnika tak, jak zwykło się go traktować w polskim systemie nauczania. Z góry, jak nieoczytaną, mało elokwentną sierotę ze śladową wrażliwością, ograniczoną umiejętnością przetwarzania informacji, która musi mieć wszystko podane na tacy, a najlepiej to jeszcze rozdrobnione i przetworzone do maksimum, żeby mogło się lepiej przetrawić. Słowem: duża część lektur to rozmielona mamałyga, po której po prostu robi się człowiekowi niedobrze. A Ci, którzy literaturę znają tylko ze szkolnych lekcji zaczynają patrzeć ze wstrętem na czytanie jakichkolwiek książek, często bezpowrotnie je porzucając. Ale przecież nie wszystkie lektury są takie. Podczas mojej dotychczasowej edukacji trafiły się prawdziwe perły (czekam na kolejne!), które przeczytałam z nieukrywaną przyjemnością, zachwytem, wypiekami na policzkach i, o których myślałam, jeśli nie przez długie miesiące czy tygodnie, to na pewno godziny. Wiele z nich stało się źródłem bezcennej inspiracji, czymś, dzięki czemu odnalazłam mnóstwo odpowiedzi na pytania, które mnie nękały. Tych książek nigdy nie odstawia się na półkę. One pozostają w nas. O nich się myśli w wielu momentach życia, przypomina sobie cytaty, wydarzenia i postacie...

lektury szkolne online

Oto lista sześciu z nich. Mój wybór jest bardzo subiektywny i, powiedziałabym, chwilowy. Kto wie czy jutro, za miesiąc czy za rok lista nie będzie wyglądała zupełnie inaczej? Kto wie czy to, co mnie dzisiaj urzeka, nie będzie miało po pewnym czasie żadnego znaczenia? Tego jednak przewidzieć się nie da, więc umieszczam listę taką, jaka wydaje mi się teraz najodpowiedniejsza. Tak podpowiada mi moje czytelnicze doświadczenie, moje przeżycia i przemyślenia.

UWAGA! UWAGA! Kolejność jest przypadkowa (gdybym miała te wszystkie książki uporządkować w kolejności od najlepszej do najgorszej [czy w ogóle tak się da???] chyba nie skończyłabym do Bożego Narodzenia, a i to jest dosyć wątpliwe).


1. "Mały Książę"

Tę książkę pierwszy raz przeczytałam w drugiej klasie podstawówki. Czyli zbyt wcześnie, by dostrzec w niej coś więcej poza małym chłopcem, pilotem i kapryśną Różą... Potem jednak przyszła kolej na ponowne spotkanie i... Zostałam zupełnie oczarowana. Do dzisiaj nie mogę pojąć, jak w tak małej objętościowo książeczce można zawrzeć tyle treści, tyle mądrości i złotych myśli. Każda strona niesie przecież za sobą nowe odkrycie, refleksję... "Mały Książę" pozwala nie tylko poznać świat i innych ludzi, ale także siebie. I to jest w nim chyba najpiękniejsze- to nieustanne wnikanie w nieuniknioną samotność człowieka we wszechświecie i nieukojoną potrzebę miłości i zrozumienia.
2. "Oskar i pani Róża"

To piękna i niezwykle poruszająca książka. Trudno odpowiedzieć jednoznacznie, o czym opowiada. O życiu? Miłości? Przyjaźni? Chorobie? Wierze? Bogu? Śmierci? O wszystkim po trochu. Książka ta podkreśla wartość naszego życia, jednocześnie będąc drogowskazem, jak dobrze wykorzystać ten dar. Nakazuje łapać każdą chwilę, chwytać dzień, codziennie na nowo zachwycać się otaczającym nas światem. To także piękna lekcja przebaczania i pokonywania własnych lęków. Tak jak Oskar, dzięki pani Róży, pokonał własną chorobę, tak i my możemy stawić czoło naszym słabościom. Temu, co dla nas bolesne i ciężkie. Ta historia niesie nadzieję wszystkim, którzy myślą, że ich życie już się skończyło.

3. "Folwark zwierzęcy"

Patrząc na poprzednie tytuły, wybór "Folwarku zwierzęcego" może wydawać się nieco zaskakujący. Czuję jednak, że nie może go tutaj zabraknąć. Po przeczytaniu tej książki długo nie mogłam dojść do siebie. Jestem osobą zainteresowaną historią, więc niezwłocznie rozpoczęłam poszukiwania licznych analogii. "Folwark zwierzęcy" stał się impulsem do refleksji nad naturą człowieka, który ma w sobie żywioł nie do pokonania- żądzę władzy. Gdy pragnie rządzić, panować i ciągnąć z tego korzyści, nie cofnie się przed niczym. Podnosi rękę na wszelkie świętości: prawdę, tradycję, dobroć, braterstwo. Często szukając poprawy sytuacji (jak buntujące się zwierzęta), nieoczekiwanie powraca do punktu wyjścia.
George Orwell wytłumaczył wydarzenia XX wieku, które popchnęły ludzkość ku moralnemu upadkowi, i mechanizmy nami rządzące w sposób prosty, ale za to niezwykle wymowny. Ta książka chyba (niestety!) nigdy nie przestanie być aktualna i wciąż będzie nas zmuszać do gorzkiej refleksji nad naszą naturą. Nad tym, że człowiek ma w sobie coś ze świni.

4. "Lalka"

Wiele osób zniechęcało mnie do tej pozycji. Wysłuchałam niezliczonych niezbyt pochlebnych opinii na jej temat (zapewne pochodziły one od osób, które książki tej nie przeczytały) i na koniec nie miałam już ochoty na pozytywistyczną powieść o kupcu galanteryjnym. Ale przełamałam się. I naprawdę było warto! "Lalka" wciągnęła mnie bez reszty. Dużą jej zaletą, oprócz oczywiście ciekawie zbudowanej fabuły i wykreowanych postaci, jest język. Lekki, przyjemny, łatwy do zrozumienia (a to przecież XIX wiek!). Poza tym oczywiście oczarował mnie główny bohater- S. Wokulski (takich mężczyzn już nie ma...)- człowiek wykształcony, wrażliwy, oddany, dobroduszny, pasjonata, marzyciel- ach!, który jednakże powodował u mnie silną frustrację i zniecierpliwienie, uganiając się za niejaką Izabelą Łęcką (moim zdaniem jest to najczarniejszy charakter w historii literatury! Naprawdę!). Ech, a przecież Helena Stawska była tuż obok...

5. "Mistrz i Małgorzata"

Kto nie czytał, ten trąba (że tak sparafrazuję Gombrowicza). Dla mnie "Mistrz i Małgorzata" to wielkie arcydzieło. Pozycja obowiązkowa na liście każdego szanującego się mola książkowego. Jedna z najlepszych książek, jakie kiedykolwiek przeczytałam w życiu (a trochę ich było). Tutaj możecie znaleźć recenzję tej niezwykłej, szatańsko dobrej powieści.

6. "Zbrodni i kara"

Czym byłoby to zestawienie, gdyby zabrakło w nim "Zbrodni i kary" Dostojewskiego? Dobre pytanie. Historia Raskolnikowa to niezwykła opowieść o człowieku, który czuł się uprawniony do wymierzania sprawiedliwości, wyższy od innych ludzi, wyjęty spod prawa. Niestety, pewność ta zawiodła go po popełnieniu zbrodni. Dzieło to to powieść psychologiczna, która przedstawia powolną zmianę w sposobie myślenia głównego bohatera. Pokazuje wszystkie jego moralne rozterki i niepewności, z którymi wkrótce nie potrafi już sobie poradzić. A czytelnik razem z nim...
Moim zdaniem Dostojewski to prawdziwy wizjoner, który wiele lat przed utworzeniem pojęcia "rasy panów", którym można więcej i w których rękach spoczywa los "tych niższych", przewidział, że tak może się stać. Że człowiek jest w stanie wymyślić filozofię, doktrynę, ideologię, która daje mu prawo do kierowania innymi, a nawet do pozbawiania ich życia.
Mimo wszystko powieść ta niesie nadzieję na to, że każdy błądzący ma szansę w końcu odnaleźć właściwą drogę, a z każdego upadku można się podnieść.



Bułhakow

Mistrz Bułhakow, czyli recenzja "Mistrza i Małgorzaty"

22:15

"Mistrz i Małgorzata"... Ten tytuł zna prawie każdy. Odmienia się go niemal przez wszystkie przypadki- w szkole, na ulicy, w mediach. Książka wydana po raz pierwszy pięćdziesiąt lat temu to wciąż jedna z najbardziej poczytnych powieści literatury nie tylko rosyjskiej, ale i światowej, która weszła na stałe do kanonu arcydzieł. To dzieło, które wciąż jest obecne, żyje wśród nas i zadziwia swoją aktualnością, inteligencją i wielowątkowością. Trudno zakwestionować jego geniusz i nie docenić przekazu- potęgi ukrytych w nim aluzji, myśli, wypadków... Dlatego bardzo obawiam się słowa: "recenzja". Dlaczego? Bo takich książek po prostu się nie recenzuje. One nie podlegają żadnej ocenie, nie mieszczą się w skali, są całkowicie poza zasięgiem. Każda próba zrecenzowania jest z góry skazana na klęskę. Dlatego dzisiejsza recenzja wcale recenzją nie będzie. Raczej skromnym pomnikiem na cześć szatańsko dobrej książki.

Wszystko zaczyna się pewnego razu wiosną, w porze niesłychanie upalnego zmierzchu. Do Moskwy przybywa Woland- rzekomy specjalista do spraw czarnej magii wraz ze swoją świtą, złożoną z nieco ekscentrycznych (eufemizm!) typów spod ciemnej gwiazdy i wielkiego, czarnego kota, który niejednego wprawi jeszcze w stan osłupienia. Przybycie tej zacnej persony wywróci i tak już niezbyt uporządkowane życie stolicy do góry nogami. Dyrektor "Rozmaitości" pobije rekord prędkości, w niewyjaśniony sposób przebywając drogę z Moskwy do Jałty w ciągu kilku minut, prezes spółdzielni mieszkaniowej znajdzie w przewodzie wentylacyjnym "zielone banknoty", w oddziale miejskim urzędnicy na skutek wizyty podejrzanego chórmistrza wprost nie będę mogli powstrzymać się od śpiewu, a pobliską klinikę psychiatryczną zapełni spora gromada pacjentów (zwożonych nawet ciężarówkami)... Panie paradować będą po ulicach w samej bieliźnie, taksówkarze przestaną przyjmować czerwoniaki, osławiony gmach Gribojedowa pójdzie z dymem, a niektórzy stracą nawet głowę...

Akcja powieści jest prowadzona równolegle, jednocześnie w Moskwie XX wieku i Jerozolimie za czasów Chrystusa. Obie te płaszczyzny łączy postać Mistrza- utalentowanego pisarza, którego los zaprowadził do (a jakże!) zakładu psychiatrycznego. Człowiek ten jest autorem książki o Poncjuszu Piłacie i twórcą innej, niezgodnej z Pismem Świętym, historii o męce i śmierci Chrystusa. Według niej Jezus (a raczej Jeszua Ha-Nocri) to nie Zbawiciel, ale filozof, żyjący w przekonaniu, że każdy człowiek, łącznie z okrutnym Szczurobójcą, jest dobry.

Bogactwo "Mistrza i Małgorzaty" to niewątpliwie mnogość jej wątków. Fabuła jest tak złożona i rozbudowana, że stanowi prawdziwą ucztę dla czytelnika. Liczba rozmaitych wydarzeń, faktów, postaci i okoliczności atakuje nas niemal z każdej strony. A wszystko to wymaga myślenia, intelektualnego wysiłku i interpretacji. Jest ich nieskończenie wiele, więc każdy może odnaleźć swoją własną.

Mnie osobiście niezwykle spodobał się wątek miłosny (wiem, że nie jestem oryginalna). Miłość między Mistrzem a Małgorzatą jest czymś nie do opisania. To wielkie uczucie, które potrafi przetrwać każdą niesprzyjającą okoliczność. To także oddanie: każda ze stron jest gotowa ponieść ofiarę dla drugiej osoby, poświęcić swoje osobiste szczęście, by tylko ją uszczęśliwić. I, co najważniejsze, po wielu ciężkich przejściach prowadzi do pomyślnego rozwiązania i pozwala parze kochanków trwać w spokoju przy sobie.

Wielką zaletą powieści jest także język. Dosyć prosty, a zarazem tak bardzo obrazowy pozwala na głębsze zrozumienie treści, pobudza wyobraźnię. Jest doskonałym kształtem, w który wtłoczona zostaje treść. Bułhakow okazuje się mistrzem słowa, który potrafi czytelnika zaciekawić, oczarować i "przywiązać" do siebie. A raczej swojej książki, od której nie można się oderwać, w którą wsiąka się na długie godziny i wcale, ale to wcale się tego nie żałuje.

"Mistrz i Małgorzata" zaskakuje humorem. Wiele jest w książce sytuacji budzących rozbawienie. Komizm niejednokrotnie przeobraża się w groteskę- sytuacje i postacie stają się odrealnione, przerysowane, nierzeczywiste. Moskwa jest siedliskiem paradoksów i absurdów. Radziecka rzeczywistość właśnie w nich się wyraża i choć na kartach książki budzi śmiech, to przecież życie w takich okolicznościach wcale nie jest śmieszne. Przy poczynaniach urzędników magia Szatana jest tylko niewinnymi sztuczkami, dziecięcą igraszką, wzbudzającą wesołość ludu. Przy całej moskiewskiej machinie państwowej Woland i jego współpracownicy stają się niemal bohaterami pozytywnymi.

O czym tak naprawdę jest "Mistrz i Małgorzata"? O walce dobra ze złem? O rosyjskiej rzeczywistości? Czy może nieśmiertelnej miłości? Każda odpowiedź jest prawidłowa. I właśnie to w tej powieści kocham najbardziej.